Autor: Marcin Bodziachowski fot. Michał Wyszyński, Piotr Koperski, Marcin Bodziachowski
2022-06-15 09:34:53
Wojciech Kamiński poprowadził koszykarską Legię do wicemistrzostwa Polski. Chociaż po piątym meczu finałowym we wrocławskiej hali Stulecia złość z powodu przegranej serii jeszcze nie przeszła, trener potrafił cieszyć się z sukcesu, jaki osiągnął prowadzony przez niego zespół. "Zagrać w finale, zdobyć pierwszy medal dla Legii po 53 latach, to coś, z czego trzeba się cieszyć" - mówi trener Kamiński. Zapraszamy na dłuższą rozmowę z naszym szkoleniowcem, w której podsumowujemy ostatni, niezwykle udany dla Legii sezon.
Podczas serii finałowej powiedział trener, że mistrzem zostanie ten zespół, który będzie miał więcej zdrowia. Legii tego zdrowia brakowało w decydujących meczach, ale mimo wszystko walczyliście do samego końca, i do końcowego sukcesu zabrakło niewiele, bo w trzech przegranych spotkaniach decydowały pojedyncze posiadania.
Wojciech Kamiński (trener Legii): Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zdrowie będzie bardzo ważne. Wiedziałem o kontuzji Kempa już od meczu z Anwilem, ale nie wiedziałem, że później ten finał aż tak bardzo skomplikuje się nam pod względem zdrowotnym. Pechowy uraz Grzegorza Kulki, do tego Jure Skifić praktycznie cały czas grał z bólem. Wypadło nam zbyt wielu zawodników podkoszowych, choć oczywiście Adam jeszcze wrócił do gry. Wiadomo jednak, że grając z masce, miał utrudnione zadanie, a Jure pojawiając się na parkiecie, przez cztery mecze ze Śląskiem grał z bólem. Pomiędzy meczami finałowymi Jure już prawie nie trenował, aby nie przeciążyć kolana. Kontuzje na pewno mocno pokrzyżowały nam plany finałowe, ale tak jak mówiliśmy od początku tego sezonu - mimo przeciwności losu, walczyliśmy o zwycięstwo w każdym meczu. Taką filozofię staram się wpajać zawodnikom, od kiedy przyszedłem do Legii. Nieważne kto jest po drugiej stronie, ważne, abyśmy my grali swoje i walczyli. Nawet jeśli się nie uda, to trzeba walczyć tak, by po sezonie stojąc przed lustrem, można było powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
W meczu numer pięć, który jak się okazało, zakończył serię, grając bez Kulki i Skificia, nie umarła wiara w końcowy sukces, pomimo słabego początku spotkania. Zabrakło dobrego wejścia w drugą połowę, bo Śląsk wtedy rozkręcił się i uwierzył, że może skończyć na własnym parkiecie.
- Czego zabrakło? Kilku mądrych decyzji, abyśmy lepiej zaczęli trzecią kwartę, oddali lepsze rzuty. Na pewno chcieliśmy uciec rywalowi, by to oni nas gonili. Ale już niedługo po przerwie Śląsk ponownie przejął inicjatywę, trafili kilka trójek z rzędu i bardzo skomplikowali nam sytuację. W serii półfinałowej i ćwierćfinałowej starałem się nie wyróżniać poszczególnych zawodników, natomiast nawet jeśli Robert Johnson miewał słabszy dzień w ataku, to w obronie nadrabiał. Akurat w tej serii finałowej chyba za dużo wziął na siebie i przez to trochę nie kleiła się nasza gra. Trzeba też pamiętać, gdzie Robert nas zaprowadził - a zaprowadził nas do finału. Nie tylko atakiem, choć oczywiście również trafiał ważne rzuty, ale zaangażowaniem i fizycznością, którą dawał nam w obronie. To jak bronił Florence'a, razem z Rahkmanem, czy później Matthewsa, to trzeba oddać ogromny szacunek tym zawodnikom. Mogło im nie iść w ataku, ale w obronie zostawiali serducho i zatrzymali bardzo dobrych graczy.
No właśnie, po ostatnich dwóch meczach finałowych nie brakowało krytycznych uwag pod adresem Roberta Johnsona, mającego zupełnie inny styl prowadzenia gry niż Łukasz Koszarek. Zarzucano, że Robert zalicza niepotrzebne straty, zbyt dużo gra indywidualnie... Wydaje się, że emocje czasem biorą górę i szybko zapomina się, że bez Roberta tego finału mogłoby nie być.
- Nie lubię mieć w drużynie dwóch takich samych zawodników na jednej pozycji, bo wówczas zespół byłby bardzo jednowymiarowy. Jak nie idzie granie kontrolowane z Łukaszem Koszarkiem, to trzeba poszukać innego grania. Śląsk mądrze nas krył, umiejętnie pomagali, prowokowali do trochę nie naszych rzutów, a my ich nie trafialiśmy. Po nietrafionych rzutach traciliśmy pewność siebie, i to nas chyba w tym finale zgubiło. I to nie chodzi tylko o Johnsona. Można mu wyliczać, ile rzutów oddawał w meczach finałowych, ale wcześniej też były mecze, kiedy oddawał ich tyle samo, i różnica była tylko taka, że wtedy trafiał, i wówczas nikt nic nie mówił. Koszarek był u nas bardziej od podawania, organizacji gry, Johnson bardziej od egzekucji. W play-offach fajnie to się sprawdzało, szkoda, że w finale nie wyszło. Nie tylko dlatego się nie udało, bo akcenty zostały inaczej rozłożone, gdybyśmy mieli wszystkich zawodników. Gdyby grali i Skifić, i Kemp, to oni nawet nie zabierając wielu rzutów obwodowym, bardziej odciążaliby pozostałych, a z Grzegorzem Kulką rozciągali by grę na obwodzie.
Największą niespodziankę sprawiliście jednak wcześniej, wygrywając 3:0 ze Stalą. Po tej serii w Ostrowie mówiło się, że brakowało tam drużyny, były indywidualności. Ale nie może to odbierać Legii niczego - świetne przygotowanie, wiara, walka. I trzykrotnie zszokowana cała koszykarska Polska.
- Po tej wygranej na pewno najbardziej się cieszyliśmy. To było bardzo niespodziewane. Oczywiście, my wierzyliśmy - powtarzałem to zawodnikom i asystentom, nie wiem jak było z wiarą w nas u innych ludzi. Krok po kroku przygotowywaliśmy się do tej serii. Wszyscy mieli w pamięci nasz mecz ze Stalą z połowy lutego, gdy przegraliśmy różnicą ok. 30 punktów w Warszawie. Natomiast mało kto pamięta, jak tamten mecz się układał. Jak obejrzało się ten mecz na spokojnie, to Stal nie była wtedy lepsza od nas aż o 30 punktów. A gdy się przyjrzało grze niektórych zawodników, i zrozumie, że dwóch z nich miało Covid, o czym dowiedzieliśmy się już po meczu, z badań robionych kolejnego dnia, przed naszym wylotem do Rosji, perspektywa jest zupełnie inna. Tak więc dopiero dzień później dowiedzieliśmy się, że oni grali z wirusem, choć oczywiście mówili, że czuli się świetnie. Ponadto w meczu ze Stalą nie tylko ci z dodatnimi wynikami na Covid, nie spisywali się tak, jak byśmy tego od nich oczekiwali. Ten mecz chyba stworzył takie wrażenie, że Stal jest dla nas nieosiągalna. Mimo to wierzyliśmy, że jesteśmy w stanie pokonać zespół z Ostrowa, przy odpowiedniej cierpliwości, grze zespołowej, dobrej obronie i dużej dyscyplinie. Kluczowa w tej serii według mnie była ta dyscyplina - by nie dać się rozpędzić Stali, aby zabrać im szybki atak. Aby zepchnąć ich do grania koszykówki 5 na 5, a wyłączyć ich największe atuty, czyli szybki atak, grę 1 na 1, rzuty 3-punktowe oraz zbiórkę w ataku.
A przypomnijmy, że z tą Stalą nikt nie chciał się mierzyć w pierwszej rundzie. W ostatniej kolejce ligowej miały miejsce różne "cuda", aby uniknąć gry ze Stalą. Wystawianie wtedy dalekich rezerwowych w pierwszej połowie meczu z Treflem - choć od Legii niewiele zależało (aby nie trafić na Stal przegrać musieli inni), również mogło być odbierane przez innych, że Legia "kombinuje".
- Trzeba mieć dużo szacunku do ludzi, którzy potrafią kombinować grając trzy dogrywki. Jak ktoś byłby w stanie to zrobić, to za chwilę odezwaliby się specjaliści od zakładów bukmacherskich (śmiech). A tak zupełnie na poważnie - wiedzieliśmy przed meczem z Treflem jedno, że po tym spotkaniu nie będziemy mieli dużo czasu, i zaraz będziemy grali serię ze Stalą lub Anwilem, bo na Anwil też teoretycznie mogliśmy trafić. Mam wrażenie, że niektóre zespoły zaczęły się "dopasowywać" do rywali - najdelikatniej to ujmując - dużo wcześniej, już 2-3 kolejki przed końcem ligi. To z drugiej strony "prawo" drużyn, które wcześniej zapewniły sobie miejsce w play-off - mogą dać odpocząć niektórym zawodnikom, mogą dać pograć graczom drugoplanowym. Nie można mieć pretensji o to, że ktoś walczy zawodnikami, którzy przez większość sezonu grali mniej. To też często spotykana praktyka w drużynach piłkarskich, kiedy po meczach pucharowych, inni zawodnicy wychodzą w składzie meczów ligowych. Nie mam z tym problemu, aby ktoś grał szerszym składem. My robiliśmy swoje - chcieliśmy sobie jak najszybciej zapewnić awans do play-off, co pokazaliśmy w meczach z Kingiem, czy MKS-em Dąbrowa Górnicza. Szkoda, że nie udało się wygrać z Treflem.
Kuba Sadowski, który wówczas pojawił się na placu, dostał szansę w meczach finałowych. Sprawdziło się to, co trener regularnie powtarzał - każdy zawodnik musi być gotowy, bo nie wiadomo kiedy dostanie szansę. "Sado" wykorzystał swoje pięć minut?
- Zagrał naprawdę solidne minuty i to trzeba uczciwie przyznać. Nasza gra z nim wcale nie wyglądała źle. Bardzo dobrze rollował, atakował deskę. Wiadomo, że jemu brakuje jeszcze umiejętności, niektórych rzeczy nie przeskoczy się z dnia na dzień. Może z wyjątkiem jednego rzutu 3-punktowego w hali Orbita, kiedy go trochę poniosło, robił wiele rzeczy bardzo poprawnie. Można powiedzieć, że skorzystał ze swoich pięciu minut. A przy takiej oglądalności meczów finałowych, do dzisiaj mam wiele telefonów z zapytaniem o jego przyszłość. Kuba ma jeszcze kontrakt z Legią, więc na razie nie ma tematu, aby ktokolwiek mógł go przechwycić.
Czyli jeśli będzie ciężko pracował, ma szanse na kolejne minuty w ekstraklasie, nie ma planu, aby wypożyczyć go gdzieś do I ligi, gdzie mógłby - szczególnie ze względu na przepis o młodzieżowcu - grać zdecydowanie więcej?
- Trzeba pamiętać, że ponownie będziemy grali na dwóch frontach, więc potrzebny nam będzie szeroki skład. Podpisujemy długie kontrakty, aby w młodych zawodników inwestować, przygotowywać ich do gry. Nie jest tak, że ci gracze pójdą do innych drużyn ekstraklasy i będą grali po 30 minut. W takim wymiarze mogliby grać jedynie w rozgrywkach I, czy II ligi. Mamy swój drugi zespół w drugiej lidze, i jeśli Kuba tam będzie robił wyniki na poziomie 20 punktów i 20 zbiórek co mecz, będzie to znaczyło, że jest już graczem ponad tę ligę. Model jaki mamy w Legii, czyli dobry trening z ekstraklasą, granie w drugiej lidze i wykorzystywanie swoich szans w ekstraklasie oraz europejskich pucharach, będzie nadal obowiązywał. A nasi młodzi gracze takie szanse mieli i dwa lata temu, i w ostatnim sezonie, i będą mieli również w kolejnych. Muszą być gotowi, aby z tych szans skorzystać.
Adam Kemp to człowiek, do którego miał trener cierpliwość. I to się opłaciło, bo forma, jaką pokazał Adam w fazie play-off była świetna. Gdyby nie cios od Dimca, kto wie, czy i kolor medalu nie byłby inny, bo Kemp był zwyczajnie nie do przejścia dla wysokich Anwilu.
- Nie lubię gdybać. Cieszę się, że na koniec sezonu wszyscy malkontenci i osoby, które nie wierzyły w Adama, byli mocno zaskoczeni. On dużo nam pomógł, cieszę się z tego. Szkoda, że kontuzja pokrzyżowała mu plany, bo w play-offach był w wyśmienitej dyspozycji. Takie jest życie. Trudno powiedzieć, co by było, bo może grając finały z Adamem, nie doszłoby do kontuzji Grzegorza Kulki, bo inaczej by grał - to jednak wszystko gdybanie. Każda drużyna ma swoje problemy. Przez pierwszą i drugą rundę play-off przeszliśmy bezproblemowo, te zaczęły się w finale. Myślę, że jeśli w przyszłym roku mielibyśmy dojść do finału bez problemów, to już dziś wziąłbym ten wynik w ciemno.
Kilka tygodni przed końcem sezonu trudno było przewidywać taki scenariusz. Na pewno nikt nie myślał o finale. Ba, i udział w play-off nie był wcale przesądzony. Sport jest nieprzewidywalny, ale można też powiedzieć, że trafiliście z formą idealnie.
- Duża w tym zasługa całego sztabu szkoleniowego - Adama Blechmana, który pracował nad przygotowaniem motorycznym, Kuby Nowosada i Huberta Kowalewskiego, którzy czuwali nad zdrowiem zawodników. Sezon był długi, a poza kontuzją Jovanovicia, który skręcił kostkę, co wynikało z tego, że został popchnięty i spadł na nogę innego zawodnika - trochę zbliżoną do tego, jak kontuzji doznał Grzesiek Kulka, to kontuzji było niewiele. Na jeden mecz wypadł nam Darek Wyka. Przez cały sezon pojawiały się oczywiście jakieś urazy, ale nie było większych kontuzji. Z tego miejsca podziękowania dla całego sztabu medycznego. Jeśli zaś chodzi o trafienie z formą - my skończyliśmy grać w europejskich pucharach miesiąc wcześniej, choć dalej graliśmy co trzy dni, ale już przed samymi play-offami mieliśmy trochę więcej odpoczynku. Wiedząc, że zagramy albo ze Stalą albo z Anwilem, Marek Zapałowski i Maciek Jamrozik przygotowywali materiały pod grę z tymi przeciwnikami. Przygotowanie taktyczne, rozpracowanie przeciwników - to wszystko zagrało świetnie właśnie dzięki nim. Wszystko na co zwracali uwagę, skrzętnie hamowaliśmy u przeciwnika, czy wykorzystywaliśmy ich słabsze strony, dzięki czemu w dwóch rundach kroczyliśmy od zwycięstwa do zwycięstwa. To był dla nas długi sezon, ale dobrze się stało, że tak długo graliśmy w pucharach. Tym częstym graniem, można powiedzieć, że przygotowywaliśmy się do starć w play-off. A, że długo nie byliśmy pewni gry w play-off - grając dwa razy w tygodniu trzeba spodziewać się, że przyjdą też słabsze mecze i słabsze dni. Mieliśmy ich trochę za dużo, na pewno do nich należy zaliczyć mecze w Gliwicach i u siebie ze Spójnią. Gdyby nie te dwa spotkania, sezon zasadniczy wyglądałby trochę inaczej. Ale jak nauczyliśmy się już mówić w naszym pokoju trenerskim - nic nie dzieje się bez przyczyny. Widocznie tak miało się stać. Mamy dzięki temu srebrny medal.
Łukasz Koszarek przychodził do Warszawy, licząc zapewne na nieco mniej meczów niż w Zielonej Górze, tymczasem Legia zagrała najwięcej meczów w jednym sezonie w swojej historii. A "Koszar" w związku z poszukiwaniami jedynki, na parkiecie spędzał więcej czasu niż chyba początkowo przewidywaliście.
- Braliśmy Łukasza bardziej jako zmiennika na pozycję jeden. Mało kto wie, jakim budżetem na samym początku dysponowaliśmy na tę pozycję... Nasze zagranie z Sharkeyem było trochę ryzykowne - wzięliśmy małego, szybkiego zawodnika z dużym potencjałem, któremu jak się później okazało, niestety nocne życie Warszawy nieco przeszkadzało. Łukasz trochę z automatu musiał wejść w buty pierwszego rozgrywającego. Można też było zauważyć, że "Koszar" czuł, że zawodnik, który przyszedł na tę pozycję - czy to Sharkey, czy Jovanović, wcale nie jest lepszym graczem od niego. Co jest zrozumiałe dla sportowca. Decyzja, aby już na początku rozstać się z Sharkeyem była bardzo trafna. Wybór Jovanovicia - na granie w tamtym czasie dwóch meczów w tygodniu, też był dobry, bo Łukasz Koszarek po meczu w Oradei miał spuchnięte kolano i musiał odpoczywać. Postawienie na Jovanovicia nie doprowadziło nas do turnieju finałowego Pucharu Polski, ale uważam, że Strahinja także dużo nam pomógł i był ważną częścią tego zespołu. Bez niego nie byłoby wygranej z Czarnymi Słupsk, w kilku innych meczach też dobrze się zaprezentował. Chociaż w dłuższej perspektywie, coś nie działało w drużynie jak należy, więc konieczny był drugi ruch korygujący, który zrobiliśmy.
W europejskich pucharach Legia zaszła nadspodziewanie daleko. Już wygranie pierwszej grupy było sporą niespodzianką, a wygrana na koniec drugiego etapu rozgrywek w Permie, chyba była sensacją porównywalną do późniejszego wyeliminowania Stali w play-off.
- To była świetna przygoda, niesamowite doświadczenie dla klubu. Legia piłkarska też niedawno grała w pucharach, więc wszyscy dobrze wiedzą, że nie jest łatwo łączyć grę na dwóch frontach - zarówno logistycznie, jak i fizycznie. Praca wszystkich osób w klubie była skoncentrowana na tym, aby zespół był świetnie przygotowany, abyśmy mieli zapewnione jak najlepsze warunki. Uważam, że klub, który chce się rozwijać i iść do przodu, musi pokazywać się w Europie, aby wiedzieć jak się gra, mieć rozeznanie w zawodnikach, a także pokazywać Warszawę graczom innych drużyn. Bo Warszawa może być dużym atutem dla potencjalnych przyszłych naszych zawodników. Do tego wszystkiego oczywiście potrzebna jest jeszcze hala. Dobrze, że są deklaracje, że ona powstanie, bo na tę chwilę kwestia hali oraz budżet, to są rzeczy, które najbardziej nas hamują.
Pewnie mało kto wie, ale jeśli chodzi o granie meczów finałowych na Torwarze, trener był jak najbardziej za. To też odważne podejście, bo pewnie większość szkoleniowców robiłaby wszystko, aby grać tam, gdzie się trenuje.
- Dokładnie tak było, a najśmieszniejsze, że jak byłem we Wrocławiu, to dużo osób twierdziło, że przeze mnie Legia nie chce grać na Torwarze. Tymczasem pisałem do prezesa Jankowskiego, rozmawiałem z prezesem Chabelskim i namawiałem ich, abyśmy zagrali finały na Torwarze. Gdyby była taka możliwość - nie można zapominać, że my to robimy dla kibiców. Jeżeli mecz może zobaczyć 1500 osób - fajnie, ale jeśli może i chce go zobaczyć 5 tysięcy osób, to coś jeszcze fajniejszego. Byłem zwolennikiem grania na Torwarze, ale są rzeczy, które ciężko było przeskoczyć. Nie udało się tego zorganizować. Szkoda. To też dla nas jakaś lekcja na przyszłość i sądzę, że będziemy lepiej radzili sobie z takimi kwestiami. A kiedy już będziemy mieli wybudowaną nową halę, nie będzie takiego problemu.
Przed Wami, wszystko na to wskazuje, kilka meczów na Torwarze w europejskich pucharach i mecze ligowe w hali na Bemowie. Nie będzie chyba tłumaczenia w stylu "to nie nasza hala", bo zwyczajnie trener nie lubi szukać tanich wymówek.
- Hala jest ta sama dla obu zespołów. Nie ma co szukać wymówek. Jedynym problemem hali Torwar, i sądzę że to się nie zmieniło, jest kwestia układania parkietu. On zazwyczaj był układany na betonie, przez co jest twardy. A przez co cierpią kolana zawodników. Przy kilku meczach w sezonie, nie jest to jeszcze jakiś wielki problem.
Same rozgrywki BCL śledzi trener na pewno. Wyniki Stali, po świetnych meczach w FIBA Europe Cup sezon wcześniej, pokazały, że to faktycznie szczebel trudności wyżej. Z tego powodu będziecie myśleli o dłuższej kadrze meczowej aniżeli w zakończonym niedawno sezonie?
- Jest wiele czynników, które mają na to wpływ, ale najważniejszym z nich są pieniądze. Jeżeli będziemy mieli budżet, aby zatrudniać lepszych zawodników, to na pewno będziemy szukali lepszych graczy. Trzeba też pamiętać, że wchodzi przepis o Polaku, więc budując skład nie można o nich zapominać. Na tę chwilę zostajemy z tymi Polakami, których mieliśmy dotychczas. Wiadomo, że rozmawiamy jeszcze z Grzegorzem Kulką o przedłużeniu kontraktu. Myślę, że na dniach ta sprawa się wyjaśni. Chyba, że się nie wyjaśni - wtedy będziemy aktywnie patrzyli, co się dzieje na rynku. Od naszego budżetu zależeć będzie poziom obcokrajowców - czy trzeba będzie ryzykować, jak zrobiliśmy w zeszłym sezonie z Sharkeyem, czy budżet będzie na tyle duży, abyśmy mogli pomyśleć o bardziej doświadczonych graczach.
Gra w BCL ułatwi rozmowy z zagranicznymi zawodnikami?
- Na pewno tak, natomiast trzeba pamiętać, aby to umiejętnie rozegrać. Nie może być tak, że zawodnicy przyjdą tylko dlatego, że jest BCL, a kiedy skończy się udział w tych rozgrywkach, oni będą chcieli odejść. Naszym celem jest budowa zespołu, aby cały sezon rozegrać jak najlepiej. BCL to będzie nasz atut, ale nie chcemy budować zespołu w ten sposób, aby zawodnicy myśleli tylko o tych rozgrywkach.
Po przegranym finale ze Śląskiem, część zawodników jeszcze przez jakiś czas nie potrafiła się cieszyć ze srebrnych medali. Trener od razu nie krył radości, zdając sobie sprawę z sukcesu, jaki mimo wszystko osiągnęliście.
- To są chwile, których niektórzy zawodnicy będą w przyszłości żałować. Jednak graliśmy w finale, jakby nie patrzeć - niespodziewanie. Oczywiście, chyba największa radość była po wyeliminowaniu Stali, potem po Anwilu radość była, bo zapewniliśmy sobie medal, ale była też wiara, że jesteśmy w stanie ugrać coś więcej. Dlatego też wtedy ta radość była nieco mniejsza. Po finale, na pewno była złość. Trzeba jednak umieć się cieszyć. Zagrać w finale, zdobyć pierwszy medal dla Legii po 53 latach, to coś, z czego trzeba się cieszyć. Oczywiście, nie był to medal złoty, ale mimo wszystko medal, i o tym nie należy zapominać. Kilka minut po zakończeniu piątego meczu, złość we mnie na pewno jeszcze była, ale była też radość, bo przed sezonem taki wynik brałbym w ciemno. Myślę, że zgodzą się ze mną wszyscy w klubie - finał to takie spełnienie marzeń. Złoto oczywiście smakuje lepiej, ale trzeba realnie ocenić, że Śląsk w finale był lepszy.
W zeszłym roku mówiło się: "Szkoda, że nie zdobyliśmy brązu, bo w kolejnym sezonie o medal będzie zdecydowanie trudniej". Teraz słychać podobne głosu pod kątem złota. Chyba na przekór wszystkim pokażecie kolejny raz, że niemożliwe nie istnieje?
- Powtórzę to, co powiedziałem niedawno. Nie stawiam sobie celów minimum. Wychodzimy z założenia, że chcemy wygrać każdy kolejny mecz. Tego oczekują od nas kibice i chcemy to realizować. Jeżeli wiem, że zrobiłem wszystko, ale z jakiegoś powodu nie udało się meczu wygrać, to z czystym sumieniem, mogę wrócić do domu. Zakładanie sobie celu minimum jest według mnie pójściem na łatwiznę. Może i będzie ciężej, bo Trefl będzie dużo mocniejszy niż w tym sezonie, Śląsk również, Anwil także ma być mocniejszy. Koniec końców, to nie nazwiska decydują, tylko drużyna i mam nadzieję, że po raz kolejny uda się nam zbudować dobrą drużynę, która będzie w stanie wytrzymać trudy gry na dwóch frontach. I pokażemy się jako walcząca drużyna w Europie oraz jako drużyna z czołówki w lidze polskiej.
Rozmawiał Marcin Bodziachowski
Tabela EBL | ||||||
---|---|---|---|---|---|---|
Drużyna | Mecze | Punkty | ||||
1. | Trefl Sopot | 0 | 0 | |||
2. | Legia Warszawa | 0 | 0 | |||
3. | Anwil Włocławek | 0 | 0 | |||
4. | King Szczecin | 0 | 0 | |||
5. | Arged BM Stal Ostrów Wlkp. | 0 | 0 | |||
6. | Polski Cukier Start Lublin | 0 | 0 | |||
pełna tabela |