Autor: Marcin Bodziachowski
2016-04-12 10:30:00
W styczniu skończył 25 lat, a na koncie m.in. srebrny medal mistrzostw Polski juniorów. W seniorskiej koszykówce występuje w trzecim czołowym klubie na zapleczu ekstraklasy. Dwa poprzednie grają dziś w TBL, a Legia ma szansę zostać tym trzecim. Pech go jednak nie opuszcza - po zerwaniu więzadła krzyżowego i błędy lekarzy dochodził do zdrowia przez 3 lata. W Legii na pierwszym treningu pod wodzą nowego trenera, chciał pokazać się jak najlepiej. "Ćwiczyłem na 110 procent, ale pod koniec zajęć 'urwała' mi się pachwina" - mówi pochodzący z Krakowa Marek Szumełda-Krzycki.
Zobaczymy Ciebie na parkiecie jeszcze w tym sezonie?
Marek Szumełda-Krzycki: Pytanie jest trudne, bo nie zależy to do końca ode mnie. Robię wszystko, by wrócić jak najszybciej. Okazało się, że pierwsza diagnoza nie była pełna i straciłem trochę czasu, zbyt wcześnie wracając do treningów. Noga nie goiła się. To było zdarzenie losowe, znowu mnie to dopadło. Mam nadzieję, że jeszcze zagram, ale zobaczymy jak będzie. Na razie czekam, żeby noga w pełni zagoiła się.
Jak doszło do tego urazu, bo doszło do niego nie podczas meczu ligowego, tylko podczas treningu?
- Na moje nieszczęście doszło do tego na pierwszym treningu u nowego trenera Piotra Bakuna. Wiadomo, że każdy chciał się pokazać i grał na 100 procent swoich możliwości. W momencie, gdy broniłem Łukasza Wilczka przy penetracji, odbiłem się mocno z nogi i coś mi strzeliło w pachwinie. To nie był drobny uraz, co okazało się przy drugim USG.
Twoje poprzednie urazy mogły mieć wpływ na tę kontuzję? Lekarze mówili coś o tym?
- Nie, nic o tym nie wspominali. Uraz miał miejsce w zupełnie innym miejscu. Po prostu pech. Zastanawiam się co takiego w życiu zrobiłem, że cały czas dopada on właśnie mnie. Nie miałem na to żadnego wpływu. Może jakiś wpływ miał fakt, że długo nie grałem. W całym sezonie grałem sporadycznie, a nagle na treningu w dłuższym wymiarze chcesz się pokazać jak na meczu. Przez całe zajęcia zasuwałem na 110 procent, a pechowa sytuacja miała miejsce pod koniec półtoragodzinnego treningu. Noga nie wytrzymała.
Nie miałeś momentu załamania? To już kolejny Twój uraz, pewnie wielu starszych o 10 lat zawodników w całej karierze tylu nie miało.
- Nie jestem i nie byłem załamany. To jest zrządzenie losowe. Wierzę, że tam na górze jest tak zapisane. Co ma być to będzie, ja zaś cały czas walczę i nie będę się załamywał. Nie jestem w końcu śmiertelnie chory, mam rodzinę, wspaniałą żonę, przyjaciół. Oni mnie wspierają. Jeszcze pokażę na co mnie stać.
Która to już kontuzja w Twojej karierze?
- To moja druga kontuzja, tylko pierwsza ciągnęła się przez trzy lata i to nie z mojej winy.
Lekarze zawalili?
- Po pierwszym zerwaniu więzadeł krzyżowych miałem operację i być może pod naciskiem klubu, w którym byłem, oraz moim młodzieńczym "narwaństwem", chciałem za szybko wrócić do gry. I wróciłem za szybko. Więzadło, które miało się przebudować, widocznie nie przebudowało się jak należy i nie wytrzymało pierwszego meczu sezonu. W okresie przygotowawczym rozegrałem 11 sparingów, a w pierwszym meczu o punkty, kolano uciekło mi drugi raz i musiałem mieć kolejną operację. Miałem mieć ją przeprowadzoną przez przeszczep z więzadła właściwego rzepki, czyli tak jak mam teraz. W dniu operacji, już na stole operacyjnym, decyzja została zmieniona na przeszczep z Achillesa od nieboszczyka. Jak się potem okazało, 60 procent osób odrzuca te przeszczepy.
Czyli czasu na analizę sytuacji i decyzję zbyt wiele nie miałeś.
- Leżąc na stole powiedziałem, że nie jestem lekarzem, i nie wiem co jest lepsze. Co ciekawe taka operacja była droższa niż ta za którą zapłaciłem, czyli z przeszczepu właściwego więzadła rzepki. Miała być mniej inwazyjna dla organizmu, czyli nie wycinasz nic od siebie, tylko bierzesz przeszczep od kogoś. Jak się potem okazało, ten przeszczep od kogoś w 60 procentach nie przyjmuje się, więc wolałbym przemęczyć się dwa miesiące dłużej na rehabilitacji, bardziej bolesnej, ale mieć dobrze zrobioną nogę. Tak jak jest teraz. Straciłem przez tę decyzję rok.
Interesowałeś się później od kogo pochodził ten przeszczep, czy nie drążyłeś tematu aż tak dogłębnie?
- (śmiech). Nie, zwyczajnie wyciągnęli achillesa z lodówki i wszczepili.
Masz już to doświadczenie, że lepiej nie wracać na parkiet zbyt wcześnie, tylko lepiej poczekać trochę dłużej.
- Zdecydowanie tak. Uważam, że lepiej wrócić tydzień za późno, niż 5 minut za wcześnie. Życie mnie tego nauczyło. Cieszę się, że klub nie wywiera na mnie presji, wręcz pomaga mi na każdym kroku. Mogę korzystać z siłowni, Kuba Nowosad ze mną pracuje, wszyscy czekają aż noga zagoi się. Mamy na tyle mocną drużynę, że nie zrobiłbym w kadrze rewolucji. Na pewno mógłbym coś pomóc, czy dać odpocząć Łukaszowi, coś wnieść do gry, ale wiadomo, że nie jestem potrzebny na gwałt.
W tym sezonie, do momentu kontuzji, Twoja gra wyglądała tak jakbyś chciał? Nie da się ukryć, że grałeś naprawdę niewiele - minut było bardzo mało.
- Nie było dużo tych minut i nie do końca wiem dlaczego. Czy dałem dobrą, czy złą zmianę, grałem po dwie minuty...
Czasem zdarzało się 10, ale fakt, że średnia jest znacznie niższa.
- Ale to już zdarzało się jak wynik był rozstrzygnięty, byłem wpuszczany jak junior. Nie mam do siebie żalu, bo były momenty, że grałem dobrze i nie rozumiałem dlaczego nie gram dalej. Nie uzewnętrzniałem tych pretensji, bo nie taka jest moja rola. Starałem się wywiązywać z tego, co dostawałem. Wiadomo, że chciałbym grać więcej. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem w mojej karierze, co prawda niezbyt długiej i poprzeplatanej kontuzjami, ale to był pierwszy sezon, kiedy nie wychodziłem w pierwszej piątce i grałem niedużo.
Ale chyba od początku zanosiło się, że na początku sezonu w pierwszej piątce grać nie będziesz. Michał Spychała mówił przed sezonem, że zdajesz sobie sprawę, że będziesz początkowo zmiennikiem, ale będziesz walczył o to - po dojściu do formy po kontuzji - by to zmienić.
- Tak było i nie mam pretensji, że nie wychodziłem w pierwszej piątce. Byłem przecież po kontuzji. Nie rozumiałem jedynie, dlaczego nie dostawałem szansy, o której była wcześniej mowa, bo tak naprawdę, to nie miałem okazji pokazać się wchodząc na parkiet na dwie minuty. Tak naprawdę po 15-20 minutach siedzenia na ławce, dwóch minut potrzeba, żeby się lepiej rozgrzać, a dopiero potem myśleć, co zrobić na boisku. Ale to już było. Nawet jak przez dwie minuty grałem dobrze, to siadałem na ławce.
Były mecze, kiedy trenerzy wpuszczali w końcówce na rozegranie "Pandę", czy Parzycha, i to jeszcze zanim doznałeś urazu. Nie był to dla Ciebie taki cios w policzek, wszak to Ty byłeś drugim rozgrywającym drużyny.
- Sytuacja była trochę dziwna, bo trener kazał mi się rozgrzewać, a za chwilę zobaczyłem, że na boisko wchodzi Adam na jedynkę. Decyzja była dobra, bo Adam trafił "trójkę" i wyciągnęliśmy ten mecz z Pruszkowem.
Decyzja może i dobra, ale chodzi mi o Twoje odczucia, bo zmieniać Łukasza Wilczka, szczególnie po odejściu Marcina Kosińskiego, zwykłeś właśnie Ty - czyli druga jedynka w drużynie.
- Na pewno to była trudna decyzja, bo mieliśmy 12 wyrównanych graczy. Jestem świadomy tego, że gdybym był w innym klubie to bym grał dużo więcej. Tamta decyzja okazała się dobra i jest sztuką, prowadzić taki zespół. Wyszło jak wyszło, nie mam do nikogo pretensji. Pogodziłem się ze swoją rolą, zgodziłem się na to przed sezonem. Miałem mieć czas, żeby wrócić spokojnie do grania, ale pech chciał, że urwała mi się pachwina.
Mówiłeś, że za pierwszą operację przed kilku laty musiałeś sam zapłacić. Rozumiem, że klub zostawił Cię wtedy na pastwę losu. W Legii chyba jednak pod względem opieki dla zawodników jest zdecydowanie lepiej.
- Tak, w Legii jest znacznie lepiej. Całe szczęście, że nie potrzebowałem teraz operacji. Nie chciałbym drugi raz znaleźć się w takiej sytuacji, w jakiej byłem po pierwszej kontuzji. Wolę nie wypowiadać się, jak to wówczas wyglądało.
Powiedz w takim razie tylko, w jakim klubie to miało miejsce.
- Grałem wówczas w Ostrowie Wielkopolskim.
Operowany byłeś w Ostrowie, czy w Poznaniu?
- Operacja odbywała się w Poznaniu.
Jakbyś porównał z Twojej perspektywy - bo u trenera Bakuna nie miałeś okazji jeszcze zagrać - zmianę gry drużyny po zmianie pierwszego trenera? Coś się zmieniło po meczu w Łańcucie? Trochę ten obraz psuje na pewno przegrany mecz z Basketem Poznań.
- To prawda, nie powinniśmy przegrać z Poznaniem, ale na takie mecze naprawdę ciężko odpowiednio skoncentrować się. Oczywiście jesteśmy profesjonalistami i takie wpadki nie powinny mieć miejsca. Myślimy już jednak o kolejnych spotkaniach. Trener Bakun pracuje z nami, żebyśmy byli mentalnymi zwycięzcami i wydaje mi się, że to mu wychodzi. Jest dobra atmosfera, widać że gramy lepiej. Zupełnie inaczej wygląda rotacja, każdy dostaje szansę i mogę tylko sobie pluć w brodę, że mam pecha, bo na pewno bym u trenera Bakuna grał.
Różnica między Legią a Krosnem jest taka, że my potrafimy przegrać z Poznaniem, w wielu meczach dopiero po przerwie odrabiamy straty, a ekipa z Podkarpacia bije wszystkich na luzie, często po 30 punktów.
- Na pewno mają mentalność zwycięzców. Play-offy to jednak co innego, w nich drużyny z ósmego miejsca mogą zwyciężyć. Tutaj każdy wie o co gra - przegrywasz, to jedziesz do domu. Każdy ma taką samą presję. Chcemy wywalczyć awans i do niego będziemy dążyć. Wiadomo, że nie będzie łatwo, ale każda drużyna ma swoje kryzysy. My już mieliśmy ich parę i zazwyczaj wyciągaliśmy z nich wnioski. Krosno kryzysu jeszcze nie miało. Kto wie, jak zareagują, gdy któryś z rywali urwie im mecz na ich parkiecie? To są tylko ludzie, nie można podchodzić w ten sposób, że oni na pewno zdominują play-offy. Każdy będzie walczył i każdy będzie chciał z nimi wygrać. Mamy taki sam cel jak oni - awans do ekstraklasy.
"Pompowanie" celu jakim jest awans nie przeszkodziło Wam trochę? Krosno zdecydowanie mniej mówiło o tym przed sezonem, co sprawiło, że wszyscy na mecze z Legią podwójnie chcieli utrzeć Wam nosa.
- Masz rację, na pewno tak było. Może wytworzyła się niepotrzebna presja, że to zostało powiedziane głośno na zewnątrz, może trzeba było o tym powiedzieć tylko w klubie jaki jest nasz cel? Wszyscy, którzy przychodzili, szczególnie na wyjazdach na nasze mecze, chcieli zobaczyć jak "dostajemy". Z psychologicznego punktu widzenia, mogło mieć to wpływ na naszą grę. Teraz jest już czas, kiedy nie ma co kalkulować. Musimy wygrywać, aby przejść dalej. Nie już co patrzeć na przedsezonowe filmiki - teraz trzeba grać i wygrywać na boisku.
Oglądasz czasem w ogóle mecze Krosna, bo te często wrzucane są do Internetu i można podpatrzeć jak grają?
- Nie, nie oglądam. Czasem jak "mignie" mi skrót z ich meczu, to oczywiście sprawdzam. Skupiam się przede wszystkim na nas i na naszych najbliższych rywalach. Mamy fajną drużynę i stać nas na zwycięstwo w lidze. Jesteśmy zgraną drużyną i wszystko zależy od nas samych, nie od Krosna. Jak zagramy swoją koszykówkę, zdominujemy wydarzenia na parkiecie, to awans jest w naszym zasięgu.
Czy przed odniesieniem kontuzji po meczu w Łańcucie, doszedłeś do pełni formy po poprzedniej?
- Fizycznie już było OK, co pokazał mecz z Kłodzkiem, kiedy grałem kilkanaście minut, a zdążyłem dać 8 asyst i rzucić punkty. Potrzebowałem przełamania w głowie. Psychologia sportu jest nieodłączną dziedziną tego co się dzieje na parkiecie. Wydaje mi się, że brakowało mi trochę "mentalu" zwycięzcy, pewnie przez to, że nie grałem zbyt dużo. Gdybym dostawał więcej minut, częściej dostrzegał, że gram swoją koszykówkę, pewnie byłoby inaczej. Po dobrym meczu z Kłodzkiem, pojechaliśmy na kolejny mecz i znowu siedziałem na ławce. Nie byłem w stanie tego zrozumieć i pewnie blokowałem się.
Z perspektywy czasu nie żałujesz przenosin do Legii, bo jak sam wspomniałeś w większości innych I-ligowych klubów, miałbyś pewne miejsce w składzie.
- Nie patrzę tak na to. Jestem w dobrym klubie, z tradycjami i do tego gramy o coś konkretnego. Już nie mam 19 lat, już za wiele koszykówki się nie nauczę, potrafię w nią grać. Straciłem oczywiście dwa lata. Podjąłem taką decyzję i jej nie żałuję. Szkoda tylko, że tak wyszło z pachwiną, bo po zmianie trenera na pewno dostałbym więcej szans.
Wielu zawodników po przyjściu do Legii, mówi że od dziecka marzyło o grze w tym klubie. Trudno uwierzyć, by chłopak urodzony w Krakowie miał podobne marzenia.
- Nigdy o tym nie myślałem, żeby grać w Legii. Kiedy zaczynałem grać w kosza, nie interesowałem się tak bardzo polską ekstraklasą. Jeśli już, to wtedy oglądało się Pekaes Pruszków, który osiągał świetne wyniki także w Europie. Nie patrzyłem nigdy w kategoriach kibicowskich. Na pewno za młodu nie marzyłem o grze w Legii, ale cieszę się, że pojawiła się taka szansa. Legia to wielka firma i fajnie jest być jej częścią.
Jak odnajdujesz się w Warszawie?
- Dobrze. Już wcześniej mieszkałem dwa lata w Pruszkowie, więc trochę znałem Warszawę. Teraz mieszkam pod Warszawą z żoną, choć akurat ona gra w Lublinie w ekstraklasie, więc nie ma jej ze mną w trakcie sezonu.
Czyli nie zbubisz się w tym mieście?
- Jasne, że nie, bo mam GPS-a.
Bez niego byłoby trudniej?
- Myślę, że tak. Kraków znam lepiej.
Koledzy w szatni nie docinają Tobie - Krakus-sknerus?
- Raczej nie, są inne docinki. W końcu jestem jednym z najmłodszych w zespole, ale wszystko robione jest na wesoło, z sympatią. Nie ma żadnych zgrzytów z kolegami z drużyny.
W jakim klubie zaczynałeś przygodę z koszykówką?
- Zaczynałem w klubie SSK Basket Kraków. Trochę boli mnie, że nikt nigdzie tego nie podaje - są tylko kolejne kluby. Zacznynałem w tym klubie w 2003 roku w drużynie młodzików. To był klub założony dla nas, chłopaków z Huty, żebyśmy nie musieli jeździć po całym Krakowie do Korony, Wisły, czy Cracovii, bo to były wówczas jedyne wybory po okresie mini-koszykówki. Sportowe Stowarzyszenie Koszykówki Basket Kraków założyli byli działacze Hutnika. Tam zdobyliśmy brązowy medal w nieoficjalnych mistrzostwach Polski młodzików. Później klub się rozpadł i porozrzucali nas po różnych klubach. Trafiłem do Korony, później byłem przez chwilę w Wiśle.
W Wiśle też grałeś? Wszyscy podają w Twojej karierze tylko Cracovię.
- Byłem w Wiśle. Na początku 2008 roku przeszedłem tam razem z przyjacielem, bo nasza drużyna rozpadła się, a Wisła biła się wtedy o mistrzostwo Polski juniorów, do lat 18. Miałem wtedy 17 lat i trafiłem tam razem z trenerem Dawidem Mazurem, który teraz pracuje w Radomiu. Zdobyliśmy z Wisłą srebrny medal mistrzostw Polski U-18. Nie ukrywam, że razem z przyjacielem, z którym tam trafiłem - Jakubem Krawczykiem, mieliśmy duży wkład w ten sukces.
Jak doszło do przenosin do Korony?
- Po drodze wylądowałem jeszcze w Polonii 2011 u Mladena Starcevica. To było po sezonie w Wiśle. W Polonii nie zagrzałem długo miejsca i szybko stamtąd wróciłem. Nie chcę wdawać się w szczegóły, dlaczego tak się stało. Wtedy trafiłem do Korony Kraków. A Cracovia wyszła trochę przez przypadek, bo Korona miała fuzję z Cracovią i nas - juniorów zabierali do drugiej ligi, żebyśmy uzupełniali skład. Miałem to szczęście, że grałem w młodzieżowych reprezentacjach Polski i miałem okazję ogrywać się w II-ligowej Cracovii. Wyszło mi to na dobre. Wtedy jeszcze w Polsce obowiązywał przepis o młodzieżowcu na parkiecie i biegało się po boisku ze specjalną opaską, która oznaczała, że jest się młodzieżowcem. Po zdobycia mistrzostwa Polski juniorów z Koroną Kraków, wylądowałem w Pruszkowie. Tam miałem pierwszą styczność z poważną koszykówką.
Jak Znicz wypatrzył Ciebie, bo chyba graliście wtedy w różnych ligach. Czy może oglądali Ciebie w rozgrywkach młodzieżowych?
- Przyjechałem na testy do Pruszkowa. Miałem wtedy propozycje z różnych klubów, ale chciałem trafić właśnie tam. Przeszedłem pomyślnie testy, trener chciał mnie w składzie, więc podpisałem kontrakt. Od razu trafiłem do pierwszej piątki, trochę przez nieszczęście kolegi, który złapał kontuzję, a miał być rozgrywającym. Sprawdziłem się tam i przez dwa lata prowadziłem grę I-ligowego Znicza, mając wówczas 20 lat.
Następnie z Pruszkowa przeniosłeś się do Stali Ostrów Wlkp.
- I tam moja przygoda z koszykówką lekko skomplikowała się. Tam rozegrałem bardzo dobry pierwszy sezon, zajmowaliśmy drugie miejsce po pierwszej rundzie, zaraz za Śląskiem. W ostatnim meczu pierwszej rundy, tuż przed Świętami, w Szczecinie zerwałem więzadło krzyżowe. Grałem wtedy mecz przeciwko Adamowi Linowskiemu, który był wówczas zawodnikiem klubu ze Szczecina.
Po kontuzji od razu zrezygnowali z Ciebie i można powiedzieć, że automatycznie przestałeś być zawodnikiem Stali?
- Nie chcę wdawać się w szczegóły, można tak powiedzieć. Niezbyt miło to wspominam.
Kolejny sezon to MKS Dąbrowa Górnicza, znowu mocny I-ligowiec.
- Tam za szybko wróciłem do gry po kontuzji. Grałem w sparingach, wydawało mi się, że dam radę i niestety w pierwszym meczu znowu kontuzja. To był jak na złość mecz przeciwko Stali Ostrów Wielkopolski.
Już wtedy występowałeś w czołowych klubach I ligi.
- Dokładnie, oba dzisiaj są w ekstraklasie.
Teraz w takim razie czas na Legię.
- Tam można wywnioskować, gdzie nie ląduję, ten klub trafia do ekstraklasy.
Jak wspominasz swój pobyt w Siedlcach?
- Tam była ta pechowa operacja, podczas której przeszczep nie przyjął się. Miałem na tyle mocne nogi, po dobrej rehabilitacji i nie odczuwałem tego. Wydawało się, że mięsień trzymał kolano, a okazało się, że w ogóle nie miałem więzadła, bo przeszczep się nie przyjął i został sam szkielet z achillesa. W pewnym momencie, przy cięższych treningach kolano nie wytrzymało. Miało prawo, bo nie było niczym trzymane.
Kamil Sulima mówił swego czasu, że jakbyś był zdrowy, byłbyś jednym z najlepszych rozgrywających.
- Miłe słowa, nie wiem jak się do tego odnieść. Mam nadzieję, że jeszcze to pokażę. Mam nadzieję, że Bóg da, robię wszystko co w mojej mocy, ale nie na wszystko mam wpływ.
Twoja żona gra w koszykówkę w innym mieście. Trudną sprawą jest takie życie na odległość?
- Nie. Kochamy się i to wystarczy. Kwestia przyzwyczajenia do takiego życia. Jak miałem kontuzję, mogłem rehabilitować się w miejscu, gdzie ona grała, więc mogliśmy spędzać znacznie więcej czasu razem. Dajemy radę bez problemu, wiadomo że tęsknimy, ale radzimy sobie z tym.
To pierwsza osoba, do której dzwonisz po każdym meczu?
- Nawet po każdym treningu.
Jak masz kontuzję to też?
- Pewnie, dzwonię i opowiadam co robiłem. Dzisiaj zrobiłem biceps, triceps, projekt plaża w realizacji (śmiech).
"Słuchaj, dzisiaj rozwaliłem pachwinę, a co u Ciebie".
- (śmiech).
Wspiera Cię w takich momentach, bo czas po kontuzjach jest na pewno najgorszy w życiu sportowca.
- Oczywiście, zresztą sama zna ten ból. Wie, że nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem przekonany, że w klubie również wszyscy to rozumieją, przecież miałem pomagać tej drużynie w realizacji celu.
To nie jest częsta sprawa, takie sportowe małżeństwa.
- I to oboje grają w kosza. Poznaliśmy się dzięki temu, że Oliwia jest z Pruszkowa, a ja wtedy grałem w Pruszkowie. Po 3-letnim pobycie w Lotosie Gdynia, podpisała kontrakt z Liderem Pruszków. I ich zespół trenował przed nami. Tak się poznaliśmy, najpierw zaprzyjaźniliśmy, a potem było coś więcej.
Jakbyście zagrali jeden na jeden w kosza, to kto byłby górą?
- Nie miałaby ze mną szans, nawet jakbym grał na jednej nodze.
Na jakiej pozycji występuje?
- Jest rzucającym obrońcą. W konkursach rzutowych zakładam, że by ze mną wygrała, ale 1x1 nie miałaby żadnych szans.
Ocenia Twoje występy, które widzi, czy to na żywo, czy w telewizji?
- Nie ocenia, po prostu wspieramy się wzajemnie. Dla mnie ona jest najlepszą koszykarką na świecie, nie wiem jak jest w drugą stronę, ale myślę, że też uważa mnie za najlepszego rozgrywającego.
Ulubiony zawodnik, którego podpatrywałeś, albo może miałeś plakat na ścianie?
- Plakatów koszykarzy nie miałem, bo jako dzieciak cały czas grałem w piłkę nożną. Fascynowała mnie gra Jasona Williamsa. Co ciekawe, drużynowego kolegi Czarka Trybańskiego. Jak się o tym dowiedziałem, to bardzo mu tego zazdrościłem - gry w jednej drużynie z takiej klasy rozgrywającym.
Piłkę nożną też trenowałeś w klubie?
- Nie, ale w piłkę zawsze graliśmy po szkole, jeszcze przed treningami kosza. Czekając aż trener w szkole podstawowej otworzy nam salę, graliśmy właśnie w piłkę. Zresztą po treningach koszykarskich znów wychodziliśmy na boisko i dalej kopaliśmy.
Co się dzieje z Krakowem, że nie ma obecnie żadnej drużyny w TBL i I lidze. Tylko w żeńskiej koszykówce Kraków jest mocny - Wisła gra z powodzeniem w Eurolidze.
- Myślę, że właśnie dlatego tak się stało - postawili na kobiecy basket, bo koszykówka kobieca jest chyba tańsza. Można ją zrobić za mniejsze pieniądze na europejskim poziomie. W męskiej koszykówce też powoli coś zaczyna się dziać. Moi koledzy, w tym Jakub Krawczyk, próbuje wprowadzić drużynę AGH Kraków do I ligi. Liczą na awans w tym sezonie i mam nadzieję, że to im się uda, życzę im tego z całego serca.
Jak żyje się w Krakowie, mieście gdzie noże i maczety są na porządku dziennym?
- Zdarzają się tak zwane "polowania", gdy grupka z jednego osiedla kibicująca jednemu krakowskiemu klubowi idzie na drugie osiedle i zaczepia. Wydaje mi się, że jest tego coraz mniej, przynajmniej w Hucie. Dawniej było niebezpiecznie. Nawet to, że byłem dzieckiem nie zawsze mogło pomóc i nie raz trzeba było uciekać.
Teraz nie czujesz już zagrożenia, czy czujesz się jak u siebie, idziesz na "pewniaka"?
- Czuję się jak u siebie, poruszam się na pewniaka. Znam tych wszystkich chłopaków. Nie jestem konfliktowy, stronię od takich "przygód". Znam wielu chłopaków z tych osiedli, gdzie mieszkałem. Oni nic mi nie zrobią, przecież razem bawiliśmy się w piaskownicy.
Miałeś jakieś przypadki zagrożenia, kiedy trzeba było wiać, bo ktoś wyciągnął nóż?
- Tak, oczywiście, parę razy takie sytuacje miały miejsce. Kiedyś zostałem okradziony pod groźbą noża. Byłem wtedy w 1. klasie gimnazjum i nie chciałem oddać telefonu komórkowego. Gość wyciągnął wtedy nóż i zapowiedział, że mi go wbije. I sam sobie wziął telefon.
Karty SIM już nie zdążyłeś zabrać.
- Nawet o tym nie pomyślałem, a najgorsze było, że tego właśnie dnia doładowałem telefon za 50 złotych (śmiech).
Planujecie z żoną wrócić do Krakowa?
- Nie, mamy dom pod Warszawą i tu widzimy swoją przyszłość. Oliwia zresztą ma tu całą rodzinę, to ja przeniosłem się z Krakowa do Warszawy. Tutaj planujemy życie.
Nowa Huta, w której się wychowałeś, miała być osobnym miastem, w końcu jednak została jedną z dzielnic Krakowa.
- Tak było, to miało być wspaniałe miasto socjalistyczne, same szare bloki i huta Sędzimira, wtedy jeszcze Lenina. Myślę, że dobrze, że jest częścią Krakowa, bo to wspaniałe miasto, znane na całym świecie. Przyjeżdża tam wielu turystów, zresztą Nowa Huta też jest bardzo ciekawa, ma swoją historię i szlaki turystyczne.
Życie w Krakowie nie jest uciążliwe? Większość zagranicznych turystów wybiera właśnie to miasto do zwiedzania. Anglicy lubią wpadać i pobawić się tam w "swoim stylu".
- Według mnie to dodaje uroku. Pewnie ci, którzy mieszkają przy rynku, słysząc imprezy nawet do 9-10 rano, mogą uważać inaczej. Chodząc po Krakowie można spotkać ludzi z całego świata. Nawet Anglicy, którzy uwielbiają przylatywać do Krakowa na imprezy potrafią być zabawni. Oczywiście zdarzają się i tacy, którzy są wulgarni i chamscy, ale generalnie dodają kolorytu temu miastu.
Ale oczywiście Warszawa jest ładniejsza.
- Tak (śmiech).
Zdążyłeś już pokazać stolicę rodzinie?
- Moja rodzina zna Warszawę, bo jeszcze przed wojną mój dziadek miał dom w Podkowie Leśnej i mama często przyjeżdżała tam na wakacje. Mam część rodziny, w tym kuzynów i wujków w Warszawie. Często przyjeżdżałem tu już jako dziecko.
Rozmawiał Marcin Bodziachowski
Tabela EBL | ||||||
---|---|---|---|---|---|---|
Drużyna | Mecze | Punkty | ||||
1. | Trefl Sopot | 0 | 0 | |||
2. | Legia Warszawa | 0 | 0 | |||
3. | Anwil Włocławek | 0 | 0 | |||
4. | King Szczecin | 0 | 0 | |||
5. | Arged BM Stal Ostrów Wlkp. | 0 | 0 | |||
6. | Polski Cukier Start Lublin | 0 | 0 | |||
pełna tabela |