Autor: Marcin Bodziachowski fot. Piotr Koperski
2015-11-25 09:15:00
Wychował się na warszawskiej Pradze, do Legii trafił z Pruszkowa - Michał Aleksandrowicz - rzucający obrońca obecnie rozgrywa 10. sezon na zapleczu ekstraklasy. Chciałby zagrać w TBL, ale w barwach Legii. Z "Pandą" rozmawiamy nie tylko o koszu, ale i o problemach w szkole, straconych telefonach w praskich bramach, czy remoncie mieszkania.
Najpierw chciałeś grać w piłkę nożną, czy w koszykówkę?
Michał Aleksandrowicz: Chciałem grać w piłkę, byłem na Łazienkowskiej na testach. Miałem być bramkarzem, ale uznano, że jestem zbyt gruby.
Faktycznie byłeś wtedy grubszy?
- Jak to dzieci, byłem może trochę pulchniejszy, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy, chyba byłem "zwykły", ale widać nie nadawałem się.
Później był kosz, czy w między czasie i koszykówka, i piłka nożna?
- Poszedłem do szkoły na Szanajcy, tam była klasa sportowa, gdzie był pan Lubaszka. Tam od razu była koszykówka i trener "przejął" nas.
Jak wyglądała twoja przygoda z koszykówką na poziomie młodzieżowym? Wiadomo, że w I lidze debiutowałeś w Pruszkowie, ale zanim tam doszedłeś, musiałeś gdzieś grać wcześniej?
- Do końca gimnazjum grałem w UKS Pułaski. Mój rocznik akurat nie miał większych osiągnięć. Po skończeniu gimnazjum poszedłem do SMS-u, niestety na Konwiktorską. Nie zaliczyłem roku szkolnego, bo wolałem chodzić na Łazienkowską (śmiech). Kolega powiedział trenerowi z Pruszkowa, że jestem "wolny" i w wieku 16 lat przeprowadziłem się właśnie tam. W Pruszkowie zacząłem od juniorów starszych, gdzie w 1/4 finału zagrałem dobry mecz. Trener Znicza powiedział wówczas, że chętnie przyjąłby mnie do pierwszego zespołu i tak zaczęła się moja przygoda z koszykówką profesjonalną.
Wiele lat grałeś w I lidze.
- Teraz dziesiąty sezon.
No właśnie, chyba najwyższy czas na ekstraklasę.
- Chciałbym, nie ukrywam, ale też zdaję sobie sprawę, że z każdym rokiem jestem coraz starszy. Ciężko dać 27-28. latkowi szansę na debiut w ekstraklasie. Moje warunki fizyczne na pozycję 2-3 jak na ekstraklasę są mizerne. Zobaczymy jak wyjdzie, ale chciałbym zagrać w ekstraklasie z Legią.
Przecież ja o tym mówię, nie myślałem o tym, żebyś grał w innym klubie!
- A to bardzo chętnie! Wygrana z Łańcutem daje nadzieję, w końcu byliśmy drużyną, co było widać i to było nam potrzebne. Co będzie dalej, zobaczymy... Może te trzy porażki to był taki kopniak w dupę, który był nam potrzebny, żebyśmy zaczęli dobrze grać. Na razie mamy początek sezonu, najważniejsze gry będą w play-offach.
Po trzech porażkach w Krośnie, Pruszkowie i Stargardzie, mówiło się wiele o tym, że Legia to zbiór indywidualności, ale jeszcze nie zespół.
- Wiedziałem, że jak przegramy jeden, czy dwa mecze, to tak właśnie będzie. Może i tak było, tak jak powiedział kiedyś mój kolega ze Spójni, że gdyby każdego z naszego składu oddać do innej drużyny, to wszyscy mogliby być liderami. Na pewno ciężko zebrać takie osobowości jakimi jesteśmy, żebyśmy grali razem. Z Sokołem Łańcut zagraliśmy jednak bardzo dobrze i myślę, że będziemy szli w dobrym kierunku.
Może potrzebna jest jakaś integracja, żebyście byli drużyną? Wyjazdy dzień przed meczem, wydaje mi się, służą właśnie temu, chociaż może potrzeba Wam również jakiegoś wspólnego wyjścia?
- W zeszłym roku mieliśmy integrację już w Pomiechówku. Co prawda tamten skład znał się długo wcześniej, bo do drużyny doszło tylko trzech zawodników, w tym ja. Wtedy było łatwiej zgrać się z resztą ekipy. Teraz większość zawodników przyszło przed sezonem, a z poprzednich rozgrywek zostałem chyba tylko ja, Czarek, "Czarny" i Mateusz. Więcej osób jest spoza Warszawy, przez co nawet jak mamy dwa dni wolnego, to trudniej o wspólne wyjście, bo do jednego przyjechała żona, drugi jedzie do domu. I wspólne wyjście po Łańcucie nie doszło do skutku. Jak jedziemy na mecz dzień wcześniej, to oczywiście przebywamy razem, ale co innego jakbyśmy poszli wspólnie i pogadali sobie od serca. Jeszcze będzie na to czas.
Wyniki też mają wpływ na budowanie zespołu, charakteru. Po wygranej z Sokołem powinniście być mocniejsi.
- Po trzech porażkach z rzędu, nasze morale były na poziomie zerowym. Tym bardziej, że przegraliśmy z dwoma drużynami, które do ścisłej czołówki nie zaliczają się. Porażkę w Krośnie jeszcze jakoś mogę przeżyć, chociaż bardzo nie lubię przegrywać, szczególnie w takich rozmiarach i takim stylu. Po meczu w Pruszkowie byłem kompletnie załamany. W Stargardzie graliśmy znacznie lepiej, dużo biegaliśmy, "zapalił" Andrzej, ale ostatecznie przegraliśmy... taki jest sport. Wiedzieliśmy, że z Sokołem musimy wygrać, by nasze morale podniosły się. Musieliśmy grać szybko, razem i na całego od początku do końca. Przez trzy kwarty nasza gra wyglądała naprawdę super, dopiero w czwartej rozprężyliśmy się, jak to czasem bywa, gdy wygrywa się 30-punktami. Sokół odrobił trochę strat, ale najważniejsze, że to my zdobyliśmy dwa punkty.
Nie obawiacie się, że tak duża liczba porażek jak na wczesną fazę sezonu zasadniczego, uniemożliwi Wam dogonienie Krosna przed play-off? Przed rokiem potwierdziło się, że przewaga parkietu w decydującej fazie ma spore znaczenie.
- Nie musimy przeskoczyć Krosna. Musimy być w pierwszej trójce, żeby mieć przewagę parkietu w pierwszych rundach. Krosno będzie trudno przeskoczyć choćby dlatego, że tam jest wielu zawodników, którzy są ze sobą zgrani od dłuższego czasu. Przyszło tylko parę nowych osób - Bręk, Rduch i Dłuski, a oni we trzech grali wcześniej w Kutnie. Znają się, są ze sobą zgrani, więc wydaje się, że jest im trochę łatwiej. Na razie myślimy o tym, by na koniec sezonu być jak najwyżej w tabeli, jeszcze dużo meczów w tym sezonie do rozegrania. Mamy czas by poprawić naszą grę.
Wychowałeś się na Pradze. Wiadomo, że o tej dzielnicy wśród warszawiaków krążą legendy - niebezpieczna dzielnica, lepiej nie zaglądać w bramę, a najlepiej to wiać. Teraz wydaje się, że jest spokojniej, ale kiedyś faktycznie nie było tam lekko.
- To prawda, kiedyś jak się wchodziło na przykład z długimi włosami, to miało się przerąbane - najczęściej z kosą pod żebrami, do tego bez telefonu. Ewentualnie z kartą SIM, bo mówiło się wtedy - no dobra, weź telefon, ale oddaj kartę SIM (śmiech). Niektórzy byli tacy wyrozumiali i ją oddawali. Najgorsza Praga to od zawsze były rejony ulicy Stalowej, Szmulki. Ja chodziłem do szkoły na Szanajcy.
To też blisko niezbyt bezpiecznych rewirów, choćby bloków przy Brechta, w ogóle całego placu Hallera, również owianego przed laty złą sławą.
- Blisko... No bywało ciężko, chociaż sam mieszkam trochę dalej od tego rejonu, bliżej fabryki FSO. Niektórzy się nawet śmieją, że to już nie jest Praga, tylko Tarchomin. Myślę, że ta dzielnica też pomogła w moim wychowaniu.
Sam chyba jednak musiałeś mieć jakieś przygody na tych podwórkach koło szkoły. Znam te rejony doskonale i wiem, że nawet "swoi" często nie mieli taryfy ulgowej.
- Straciłem ze dwie Nokie 3310 - to były wtedy najlepsze telefony. Takie życie, taka dzielnica. Na pewno było tam inaczej niż w innych częściach Warszawy. Teraz uspokoiło się, policja i straż miejska nie boją się już jeździć po podwórkach i dawniej niedostępnych dla nich miejscach.
Ostatnio rozmawiałem z legijną ekipą z Pragi, która opowiadała o wielu chłopakach, którzy mieli niesamowity talent do piłki, trenowali wiele lat, ale u wszystkich był ten sam problem - "Praga ich wciągnęła".
- Ciemna strona mocy. Może, gdybym nie grał w kosza i nie wyjechał do Pruszkowa, to kto wie jakbym skończył. Też miałem paru ciemnych typków, z którymi się zadawałem. Nigdy nie wiadomo, co było było, gdybym został na Pradze, szczególnie, że to był taki "niebezpieczny" wiek, kilkunastu lat. Rok po tym jak pojechałem do Pruszkowa mama dzwoniła do mnie, że na osiedle wjechał CBŚ, powinęli dwóch chłopaków. Może dzięki temu, że wyjechałem z Pragi, ustrzegłem się tego.
Dość wcześnie przeprowadziłeś się do Pruszkowa. Większość osób w twoim wieku pewnie dojeżdżała by codziennie na treningi z Warszawy i mieszkała z rodzicami.
- Wcześnie, miałem wtedy 16 lat. Wiesz co tam się wtedy działo? O matko!
Imprezy.
- Może nie imprezy, ale zacząłem olewać szkołę. Mieszkałem wtedy z Kubą Dłoniakiem, który dziś gra w ekstraklasie. Dzięki niemu w tym pierwszym roku, który spędziłem w Pruszkowie, zdałem do kolejnej klasy. Pomagał mi, codziennie rano wstawał i wypędzał mnie do szkoły, chociaż oczywiście ja nie miałem zamiaru do niej iść. Moja mama ma wobec niego wielki dług, cieszy się, że traktując mnie jak młodszego brata, pomógł mi w tym, że nie zawaliłem szkoły. Imprezy też były. W wieku 16 lat wiadomo, co ma się w głowie. Mama przyjeżdżała do mnie raz na jakiś czas i przywoziła słoiki. W tym czasie byłem grzecznym synkiem, ale gdy tylko drzwi się zamykały, od razu urywały się telefony - "Siema, przychodź, mama już pojechała".
W szkole Twoje problemy wynikały głównie z wagarowania. A jak już chodziłeś, jak szła ci nauka? Miałeś jakieś ulubione przedmioty?
- Pewnie, WF (śmiech). Z nauką nie miałem większych problemów, bo jestem inteligentnym gościem. Moim problemem było niechodzenie do szkoły. Raz nie poszedłem na kilka lekcji, później kilka kolejnych dni i tak już leciało. Mogłem nie zdać przez nieobecności, ale na szczęście udało się - zdałem w liceum do drugiej klasy i później było już z górki. Maturę zdałem bez najmniejszych problemów.
Znaczka "wzorowy uczeń" raczej jednak nigdy nie otrzymałeś?
- Nie, ale za to miałem czerwony pasek parę razy. Oczywiście na tyłku.
W Pruszkowie grałeś dość długo. Dlaczego po kilku latach, gdy już trenerzy z pewnością znali Twoją wartość, zrezygnowali z Ciebie?
- Zespół przejął wtedy trener Czosnowski i powiedział, że nie widzi mnie w składzie Pruszkowa. Musiałem to zaakceptować.
Wyjaśnił jakoś swoją decyzję - na przykład co mu nie pasuje w Twojej grze?
- Nie, tylko tyle, że mnie nie widzi w składzie. Tyle było rozmowy. Później zadzwonił do mnie Piotrek Jagoda, działający w Starcie Lublin. Pojechałem do Lublina na dwa lata, tam zresztą poznałem moją przyszłą żonę, obecnie narzeczoną. Czyli chyba miało tak być, że wyjadę do Lublina i poznam tam moją miłość życia, a następnie sprowadzę ją do Warszawy.
Kiedy planujecie ślub?
- W czerwcu 2017 roku. Jeszcze trochę, ale teraz żeni się brat mojej narzeczonej, a nie chcemy robić wszystkiego naraz.
Jak wspominasz pobyt w Lublinie. Wyniki drużyny nie były wtedy najlepsze.
- Nie były. W drugim roku zaliczyliśmy spadek z ligi, po play-outach z Krosnem. Lublinianie wykupili jednak dziką kartę do I ligi, a ja wtedy wróciłem do Pruszkowa. Wspomnienia jednak mam bardzo sympatyczne. Piękny rynek, dużo klubów, dobrze przyjęli mnie koledzy z drużyny, pokazali wiele fajnych miejsc. Lublin to fajne, studenckie miasto.
Powrót do Pruszkowa to Twoja decyzja, czy może nie chciano Cię już w Lublinie?
- Wróciłem, bo trenerem Znicza był wtedy Michał Spychała, a bardzo dużo dobrego o nim słyszałem. W Pruszkowie grałem pod jego wodzą dwa lata i naprawdę bardzo dobrze mi się z nim współpracowało. Wśród koszykarzy krążą opinie o trenerach, tego się nie uniknie. A o pracy Spychały w Polonii 2011 mówiło się w samych superlatywach. Słyszałem opinie, że dużo widzi na boisku, ale i potrafi odpowiednio podejść do zawodników, rozmawiać twarzą w twarz. Po przyjeździe do Pruszkowa, tym razem zamieszkałem z narzeczoną. Grałem swoje i ten okres w Pruszkowie też wspominam bardzo dobrze.
Skąd natomiast transfer do Legii? Gdy Znicz był w I, a Legia jeszcze w II lidze graliście sparingi. Myślisz, że wtedy trener Bakun wypatrzył Cię i zdecydował się, ściągnąć "Pandę" za wszelką cenę?
- Tego już nie wiem. W Pruszkowie skończył mi się 2-letni kontrakt. Wiedziałem, że nie chcę go przedłużyć. Dzwoniłem wtedy do dwóch klubów ekstraklasy. W jednym coś było, ale się skiepściło - nagle nikt nie wiedział o mnie. Zadzwonił do mnie wtedy trener Bakun, że pamięta mnie jeszcze z czasów młodzieżowych, że dobrze grałem w sparingu przedświątecznym przeciwko Legii na Bemowie i że widziałby mnie w składzie. Przemyślałem to dość szybko i wiedziałem, że chcę być w Legii. Po pierwsze Warszawa to moje miasto, Legia to wielki klub, no i co też ważne - ambitne plany awansu do ekstraklasy w ciągu dwóch lat. W pierwszym sezonie byłem nawet zaskoczony końcowym wynikiem. Jak na beniaminka, był i dobry wynik sportowy, i bardzo dobra organizacja. Czwarte miejsce jak na beniaminka trzeba odbierać jako sukces.
Apetyt jednak rósł w miarę jedzenia. Pod koniec sezonu prezentowaliście się tak, że wielu widziało Was nie tylko w finale, ale i w ekstraklasie. Przed sezonem pewnie każdy 4. miejsce brałby w ciemno, ale widząc jak się rozwijacie, pozostał niedosyt. Stal można było ograć.
- Można, ale Stal to był doświadczony zespół, szczególnie na tym poziomie rozgrywkowym. My byliśmy beniaminkiem. Sprawiliśmy niespodziankę wygrywając drugi mecz na ich terenie. Już wtedy w Ostrowie poczuli, że z nami nie będzie tak łatwo. W Warszawie znów było 1-1, bo "Żurek" trafił trójkę w samej końcówce. Fartem, bo fartem, ale trafił. Do tej pory w ogóle nie rzucał, a najlepszym dowodem na to jest fakt, że to była dopiero jego szósta trójka w trwającej wiele lat karierze. Walczyliśmy w decydującym, piątym spotkaniu, ale ten rozgrywany był w ich hali, więc bez dwóch zdań to Stal miała łatwiej. Mieli za sobą publiczność, my chyba trochę byliśmy stremowani, ale walczyliśmy do końca. Niestety nie udało się. Uważam jednak, że czwarte miejsce Legii w minionym sezonie było sukcesem.
Zgadzasz się z taką opinią, jaką słyszałem - "Panda" boi się brać odpowiedzialność na siebie w decydujących akcjach meczu? Oddaje piłkę innym.
- To są opinie innych ludzi. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam, każdy może mieć swoje zdanie. Mam określoną rolę, nie mam być liderem, tylko być jednym z liderów. Mam dobrze bronić, rzucać i dobrze grać. Trener cały czas powtarza mi, żebym patrzył na kosz i oddawał rzuty. Na przykład w Stargardzie, gdzie ostatnio miałem 0/6 za 3, a wtedy morale trochę spadło. Takie są jednak mecze - raz się trafia, raz nie.
No właśnie, przy 0/6 masz w głowie - rzucam dalej, żeby się przełamać? Jak to siedzi w głowie "strzelca"?
- Tak powinno być u strzelców, że nie patrzę "ile mam", tylko rzucam. Mam pozycję - rzucam. Jak nie trafiam, wchodzi ktoś inny, jak w Stargardzie wszedł Andrzej Paszkiewicz i zaczął trafiać. Akurat ten mecz ze Spójnią pamiętam dość dobrze - przy 0/3, oddałem czwarty rzut i... uderzyłem w "słupek". Pomyślałem wtedy - oho, nie jest dobrze. Ten czwarty rzut siedział w mojej głowie. Oddałem co prawda jeszcze piąty i szósty rzut, oba niecelne, ale po tym czwartym, dwa kolejne były niepewne. Po meczu najbardziej bolało mnie to, że przegraliśmy. Później trzeba jednak zresetować się, bo wiadomo, że gramy dalej, każdy kolejny mecz zaczynamy od zera. Z Sokołem Łańcut oddałem tylko jeden rzut za 3 i trafiłem. Ale najważniejsze, że broniliśmy dobrze, agresywnie, były wjazdy pod kosz, więc nie przejmuję się zbyt długo jednym nieudanym meczem.
Twoje wjazdy pod kosz, często kończone wsadem są niezwykle efektowne. Często wyżsi od Ciebie zawodnicy nie "pakują" z góry, Ty zaś nie masz z tym najmniejszych problemów.
- Myślę, że to jest kwestia przygotowania i tutaj wielki ukłon do naszego trenera przygotowania motorycznego, Michała Surdeja. Robi świetną robotę, dzięki której czuję się bardziej dynamiczny, rozciągnięty i pewniejszy w wejściach pod kosz. Wiem, że jak wchodzę na kosz i wyskoczę, to rywal co najwyżej może mnie po jajkach podrapać (śmiech). Ciężka praca w okresie przygotowawczym robi też swoje. Nie chodzimy na siłownię, nie dźwigamy na klatę po 100 kilogramów, tylko mamy ćwiczenia poprawiające wyskok, czy dynamikę.
Mierzyłeś kiedyś swój wyskok? Chyba miałbyś jeden z najlepszych w drużynie. Siatkarze przy swoich parametrach takich jak wzrost, czy waga, podają też wyskok z miejsca, z rozbiegu...
- Zawsze lubiłem skakać z dwóch nóg, czyli wzwyż. Z jednej jakoś lepiej skacze mi się w tym sezonie, to chyba właśnie dzięki tym treningom. Ale zawsze lubiłem skakać, może też stąd ta ksywa "Panda", skoro skakałem po eukaliptusy. Mieliśmy niedawno przy okazji badań na Legii mierzony wyskok i była do tego specjalna platforma. Byłem bodajże w pierwszej 3-4. "Iwo" na pewno miał lepszy ode mnie wynik, ale on ma łydki jak bochny chleba. Podobnie Mateusz Bierwagen.
Trenowałeś piłkę, a czy interesujesz się tym sportem do dzisiaj, czy przeszło Ci i skupiłeś się tylko na koszykówce?
- To, że trenowałem piłkę, to za dużo powiedziane. Chciałem trenować piłkę, ale nie udało mi się. Śledzę różne mecze, oczywiście mecze Legii oglądam, widzę jak im idzie. Polskiej ligi nie trawię za bardzo, oglądam tylko spotkania Legii, jeśli oczywiście mogę i trening lub nasz mecz z tym nie koliduje. Z meczów piłkarskich ponadto oglądam puchary, mecze o jakąś stawkę, które da się oglądać.
Jakimi innymi dyscyplinami sportu interesujesz się?
- Lubię siatkówkę, futbol amerykański, no i NBA oraz Euroligę. Właściwie wszystko oprócz szachów i jazdy konnej. No chyba, że kobiety jeżdżą (śmiech). Jest też nowa dyscyplina, nie wiem czy widziałeś - jak rugby, biegają kobiety i mają na sobie tylko bieliznę i ochraniacze.
Nie widziałem.
- To musisz obejrzeć. Fajnie biegają.
Na futbolu amerykańskim byłem raz, na Narodowym. Nie rozumiem o co tam chodzi. Spikera, który objaśniał, w ogóle nie było słychać.
- Dużo się tam dzieje, jest wielu zawodników, obrona, atak. W rugby jest tak, że możesz podać piłkę tylko do tyłu, a w futbolu amerykańskim można grać do przodu. Atmosfera w pionach, testosteron, przepychanie się tych chłopów, rzucanie się na siebie... to pobudza.
Może za mało dla mnie kibicowskiej atmosfery. W rugby na przykład kibice nie mogą przeklinać, bo mecz jest przerywany i o "spokój" apelują zawodnicy drużyny, której fani "bluzgali". Trochę to wszystko sztuczne.
- To sport familijny. Przychodzi mnóstwo rodzin z dziećmi. No dobra, wiem o co chodzi, słyszałem o tobie dużo (śmiech).
Jakiej muzyki słuchasz? Wiem, że trzymasz z Bartkiem Ornochem, więc domyślam się, że gust muzyczny podobny, czyli hip-hop.
- Słucham każdej muzyki, co mi tam wpadnie w ucho. Przed meczami, czy jak jadę samochodem, lubię słuchać hip-hopu. Bardziej amerykańskiego niż polskiego, chociaż ci nasi raperzy też się teraz wyrobili. Na pewno nie disco-polo, chyba że na weselu.
Czyli po awansie do ekstraklasy nie będzie kawałka, który puszczano w szatni reprezentacji Polski po awansie na Mistrzostwa Europy, o zielonych oczach.
- Nie wiem jak inni, ja takich kawałków nie preferuję. Ale jak po awansie będzie zabawa, to czemu nie. "Będzie się działo", czyli Bałkanica może polecieć.
Były w szatni opowieści - bo Ty z Legią do I ligi awansu nie "zrobiłeś" - jak wyglądało świętowanie, cała feta na Łazienkowskiej? Albo widziałeś filmy?
- Widziałem na filmach jak chłopaki byli na stadionie i kibice skandowali różne hasła, dziękując im za awans. To musi być fajne uczucie, gdy 15 tysięcy ludzi skanduje w podziękowaniu tobie za osiągnięty wynik. Czy gadamy? Nie, bo nie myślimy na razie o tym. Gramy swoje i mam nadzieję, sami przekonamy się jakie to uczucie, wychodząc na stadion Legii.
Uważasz, że kręcenie filmu "Operacja Awans" i głośne mówienie o Waszym celu już przed sezonem, mogło Wam zaszkodzić? Rywale jeszcze bardziej mogą spinać się teraz na mecze z Legią?
- Wiedzieliśmy, że tak będzie, bo gramy w Legii, a jak wiadomo wszyscy w Polsce chcą pokonać Legię. Jeszcze w przyszłym roku jest 100-lecie klubu i wszyscy wokół wiedzieli, nawet bez tych filmów, że chcemy i musimy awansować. Każdy teraz chce i będzie chciał pokazać, że jest od nas lepszy. Na zasadzie - wy na pewno macie więcej pieniędzy niż my, to utrzemy wam nosa. Znicz pokazał nam, że finanse nie mają znaczenia. Nie ma co dywagować o tym, czy nam to pomogło, czy zaszkodziło. Taką rolę ma zarząd, żeby ogłosić całemu koszykarskiemu światu, że to Legia awansuje do ekstraklasy - taki ma plan i musi go wykonać. Nam pozostaje zrealizować to na boisku. Nie możemy przejmować się tym, co mówią inni, nawet jak przegramy trzy mecze z rzędu.
Według Ciebie, pierwsza liga jest bardziej wyrównana w obecnym sezonie, w porównaniu choćby do poprzedniego?
- Bardzo wyrównana. Przyszło wielu zawodników z ekstraklasy do I ligi. Nawet w takim Pruszkowie, może nie ma zawodników o wielkich nazwiskach, ale są goście o wielkiej chęci gry, z ambicją i sercem do walki. To nie przypadek, że wygrali 6 meczów z rzędu. W końcu przegrali w Tychach, bo każda passa ma swój koniec. Wielki ukłon dla nich, bo pokazali wielkie jaja.
Miałeś zawodnika, na którym się wzorowałeś przed laty?
- Było ich wielu - Michael Jordan, Alan Iverson, bo on był akurat mojego wzrostu.
A w Polsce?
- Nie było takiego. Jak już wzorować się, to na najlepszych. Chociaż przepraszam, w Polsce super strzelcem był choćby Andrzej Pluta. Każdy chciał mieć taki rzut jak on.
Koszykarze mają swój styl rzucania. Miałeś momenty, kiedy chciałeś coś w nim zmieniać?
- Nie ja, ale miałem dwóch trenerów, którzy na siłę chcieli mi zmienić rzut. Na siłę! "Źle rzucasz, musisz rękę inaczej ułożyć" - słyszałem. Mam taki rzut od zawsze, ćwiczyłem go na treningach, żeby był powtarzalny i każdy był taki sam. Dwaj trenerzy nie tylko chcieli zmienić mój rzut, ale i przestawić mnie na "jedynkę". Myśleli, że to byłoby dobre dla drużyny, gdybym był rozgrywającym, tylko nie mam do tego głowy. Lubię pobiec, rzucić, nie rozstawiać po parkiecie pozostałych czterech graczy. Taki szalony wariat ze mnie.
Michał Spychała nie próbował jakoś wpłynąć na Ciebie, żebyś jednak został z Pruszkowie?
- Nie rozmawiałem z nim osobiście...
Mi mówił, że chciał.
- Słyszałem, że było mu smutno, że nie zostałem, bo na mnie liczył, ale mnie rozumie, bo w Pruszkowie nie ma takich możliwości jakie są w Legii. Nie mówię tylko o możliwościach finansowych, ale takich sprawach jak kurtki, dresy, odnowa...
No i gra o wyższe cele. Bo nawet jako beniaminek legioniści mieli założone wyższe cele, niż wieloletni I-ligowiec z Pruszkowa.
- Pewnie, jak już przechodzić, to do klubu, który gra o coś i o coś konkretnego chce walczyć. W Pruszkowie, gdy tam byłem, celem było zajęcie miejsca 9-10, by nie jeździć ani na play-offy, ani na play-outy. Grać, żeby sobie pograć... to logiczne, że gra się o coś.
Widzisz siebie w przyszłości w roli trenera? Notujesz sobie w zeszycie różne ćwiczenia z treningów, bo wiem że tak właśnie robią piłkarze, którzy później chcą zostać trenerami.
- Chciałbym być trenerem, to prawda. Nie widzę siebie w innej pracy, że siedzę za biurkiem 8 godzin, odklepię swoje i do domu. Chyba bym oszalał, tak siedząc w miejscu. Muszę wcześniej zdobyć odpowiednie papiery do tego. Muszę zrobić kursy, klasę trenerską A. To nie tylko kosztuje trochę pracy, ale i pieniędzy. Moim minusem jest to, że nie skończyłem żadnych studiów. Chodziłem po szkołach, ale jakoś nie mogłem zająć się nauką, bo chodząc na studia dzienne, musiałbym opuszczać poranne treningi, a nie wszystkie uczelnie idą uczniom na rękę w dostosowaniu systemu studiowania. Na Koźmińskim był indywidualny tok nauczania, ale powiedziano mi, że mogę mieć dwie nieobecności w miesiącu. W takim przypadku wolałem postawić na koszykówkę i chodzić zarówno na poranne, jak i wieczorne treningi. Zwiedziłem wiele szkół w moim życiu - i w Pruszkowie, i w Lubinie, i w Warszawie. Kierunków rozpoczętych mam tyle, że ho, ho! Mam dużo wiedzy ogólnej. Kiedyś w końcu muszę skończyć studia.
Jakbyś teraz miał dużo czasu, na jakie studia byś się wybrał - to znaczy, na kierunek, który by Cię interesował.
- Tu jest problem, bo chyba jeszcze takiego kierunku dla mnie nie odkryli. Jakby był kierunek koszykówka, to bym poszedł na koszykówkę. Wychowanie fizyczne jest takie ogólne, chyba bym na to wrócił, ale ilu jest młodych ludzi, którzy mają taki papier, a pracują w Biedronkach? Papier może dzisiaj jest ważny, ale nie w kontekście pracy.
Co lubisz robić w wolnym czasie, którego jak wiadomo ostatnio nie masz zbyt wiele?
- Leżakować.
A jak lubisz spędzać czas wolny w okresie wakacji. Gdzie lubisz je spędzać?
- W ostatnie wakacje byłem z moją narzeczoną na 10 dni w Bułgarii. Nie mam jeszcze swojego ulubionego miejsca. Może też dlatego, że ostatnie wakacje przepracowywałem na obozach indywidualnych, typowo koszykarskich. Byłem na takich obozach w Lublinie. Jakoś brakowało czasu, żeby gdzieś wyjechać. W tym roku może pojedziemy do Chorwacji, zobaczymy.
Teraz pewnie kontrakt Ci tego zabrania, ale wcześniej jeździłeś na nartach?
- Jak nie grałem w kosza profesjonalnie, to jeździłem na nartach. Teraz nie mogę. Do tego w czasie ferii, w styczniu i lutym gramy swoje mecze. Nie ma nawet czasu na jakieś wyjazdy w góry. Kontrakty też nie pozwalają uprawiania sportów, które grożą kontuzją. Snowboard, narty, motor - to jest dla nas zakazane.
Lubisz jeździć na motorze?
- Na pewno poszedłbym na prawo jazdy kategorii A, bo kręcą mnie motory. Nie te szybkie, ścigacze, tylko widzę siebie na takim "czoperku", na którym pojechałbym przez Polskę. Wiem też, że nie pozwoliłaby mi na to narzeczona, ani mama, bo bałyby się o mnie. Ale na pewno prawko na motor bym zrobił, chciałbym poczuć ten wiatr we włosach, pod kaskiem.
Czyli mama ma na Ciebie większy wpływ dzisiaj, niż jak miałeś 16 lat.
- Chyba tak. Cały czas zresztą mieszkam z mamą, dziś również z moją narzeczoną. Remontuję sobie mieszkanie obok. Są plusy i minusy takiego stanu. Mam gotowe obiadki. Jak o coś poproszę, to mama dla ukochanego synka zrobi wszystko. Mama wychowywała mnie sama, bo moi rodzice rozwiedli się, więc bardzo się do niej przywiązałem. Jestem jedynakiem, więc wiem, że mama zrobi dla mnie wszystko. Żeby też nie było, że jestem mami synkiem i wykorzystuję moją kochaną mamę.
Sam remontujesz swoje mieszkanie? Jesteś taką złotą rączką?
- Teraz miałem robioną elektrykę, więc tutaj sam bym sobie z kablami nie poradził.
Trochę szkoda, bo w hali na Bemowie byś się przydał.
- (śmiech). Elektryk w dwa tygodnie zrobił mi wszystko, co było potrzeba. Teraz czas na dalsze roboty - ściany, podłogi. Wykończeniówkę, jakąś gładź szpachlową to już sam porobię.
Jesteś w Legii już ponad rok, a jeszcze nie miałeś okazji zagrać w meczu ligowym na Bemowie, w hali o której krążą legendy.
- Dokładnie, sam jeszcze tego nie doświadczyłem. Byłem natomiast na meczu Legii w Pucharze PZKosz z Kutnem przed trzema laty. Atmosfera na trybunach była świetna. Akurat jak trafiłem do Legii, to rozpoczynał się remont hali, który trwa do dzisiaj. Może nie jestem budowlańcem, ale dziwi mnie, że w hali, w której wymieniane są ściany, robiony sufit i tak dalej, zaczyna się od parkietu, który po prostu musi się zniszczyć przez inne roboty. Mam nadzieję, że jednak wszystko zostanie skończone i po tej serii pięciu wyjazdów, w końcu zagramy u siebie.
Jak grało ci się na Torwarze, gdzie wiadomo są zupełnie inne przestrzenie?
- To prawda, tam jest duża przestrzeń, w porównaniu z miejscem gdzie trenujemy. Mogę powiedzieć, że najlepiej grało mi się na Kole, bo tam przestrzeń jest podobna do tej na Bemowie. Ściany i trybuny są blisko parkietu, jest bardziej kameralna. Na Torwarze duża przestrzeń robi swoje. Szczególnie czuje się to w momencie oddawania rzutów - perspektywa wydaje się zupełnie inna.
Są jakieś grupki w Waszej szatni?
- Nie ma, jest jedna grupa - cały zespół. Bardzo dobrze dogadujemy się ze sobą. Często jest śmiesznie, gdy trzeba oczywiście zachowujemy powagę.
Starasz się czasem coś podpowiadać trenerowi, sugerować na przykład jak grać przeciwko konkretnej drużynie?
- Nie ma takiej potrzeby, trener Spychała zna doskonale wszystkich zawodników z I ligi. Zna też każdy zespół, bo przecież rywalizował z nimi od wielu lat. Mamy ponadto świetnego skautera Miłosza, który zna się na swojej robocie. My skupiamy się tylko na tym, by zrobić na boisku to, co przekazuje nam trener.
Dużo czasu poświęcasz na analizę skautingu przygotowanego przez Miłosza?
- Oczywiście, oglądam i mecze rywali i analizuję materiał, który Miłosz przygotowuje dla każdego z nas. Dzięki temu wiemy jak rywale grają w ataku, obronie, jakie mają zagrywki, jak zachowują się poszczególni zawodnicy. On robi to dla nas, po to byśmy grali lepiej i wygrywali.
Na tym poziomie rozgrywkowym bez dobrego skautingu chyba trudno wyobrazić sobie grę.
- Oczywiście. W Pruszkowie trener Spychała miał o tyle trudniej, że sam musiał przygotowywać te materiały, przez co siedział po nocach. Po tym, jak doszło do zmiany pierwszego trenera w Legii, Miłosz pytał się mnie, jak trener Spychała widzi jego dalszą pracę w Legii. Od początku byłem przekonany, że zostanie w klubie, bo Michał Spychała lubi dobry skauting, lubi mieć rozpracowanego przeciwnika w najdrobniejszych szczegółach. No i miałem rację. Nie wyobrażam sobie teraz, żeby jechać na mecz, nie wiedząc co gra przeciwnik, jakie ma zagrywki z autu, na strefę. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Podobnie zresztą w piłce nożnej. Na tym polega dziś sport, żeby być przygotowanym na każdą ewentualność - nie wiadomo, kiedy strzeli się bramkę, lub rzuci trójkę.
Rozmawiał Marcin Bodziachowski
Tabela EBL | ||||||
---|---|---|---|---|---|---|
Drużyna | Mecze | Punkty | ||||
1. | Trefl Sopot | 0 | 0 | |||
2. | Legia Warszawa | 0 | 0 | |||
3. | Anwil Włocławek | 0 | 0 | |||
4. | King Szczecin | 0 | 0 | |||
5. | Arged BM Stal Ostrów Wlkp. | 0 | 0 | |||
6. | Polski Cukier Start Lublin | 0 | 0 | |||
pełna tabela |