Autor: Marcin Bodziachowski
2016-03-18 11:00:00
W długiej rozmowie z Legiakosz.com, rzucający Legii Adam Parzych opowiada o swoim pobycie w USA, grze w NCAA i polskiej lidze, planach na przyszłość oraz hobby, które jak żadne inne pozwala mu się odstresować - wędkowaniu. "Łowienie rekinów na Florydzie jest niesamowite. To jest dopiero adrenalina" - mówi Parzych.
Kiedy i dlaczego po raz pierwszy wyjechałeś do USA?
ADAM PARZYCH: Moi rodzice od przeszło 20 lat będąc w USA, chcieli się jak najczęściej spotykać z dziećmi. Często tata lub mama zostawali z nami w Polsce, innym razem zostawaliśmy z dziadkami. Aby dostawać zieloną kartę, musieliśmy przynajmniej raz w roku być w USA i ten czas najczęściej przypadał na wakacje. Miałem wtedy 13 lat, więc nie mogłem jeszcze pracować. Czas spędzałem z rodzicami, którzy pokazywali mi Amerykę. W kolejne wakacje mogłem już pracować, więc mogłem odrobić pieniądze za bilet lotniczy, a także zapracować na swój pierwszy komputer. Moja pierwsza praca miała miejsce w firmie, gdzie maszyna robiła części do samolotów. Trzeba było w 20 sekund wyjąć jedną część z maszyny, wyczyścić i zmierzyć, czy się nadaje. To była moja pierwsza 40-godzinna praca, która dużo mnie nauczyła, jak ciężko trzeba pracować, aby coś osiagnąć. A weekendy jeździłem o 5 rano na farmę z winogronami - podcinałem, zrywałem i pielęgnowałem owoce. Kończyłem ją około 15-16, jadłem szybki obiad, który przygotowała moja mama i już pędziłem na boisko. Na boisku był bardzo dobry poziom koszykówki, w dużej mierze grali tam czarnoskórzy amerykańscy zawodnicy. Grałem do godziny 18-19, do momentu gdy nie robiło się ciemno. W USA jest takie prawo, że nie można przebywać na boiskach i w parkach jak zaczyna się ściemniać.
Tak jest do tej pory?
- Dokładnie tak. Jak się ściemnia, trzeba iść do domu. Przyjeżdża ochrona, miga światłami, że trzeba się zbierać. Za pierwszym razem nie wiedziałem o co chodzi. Jeszcze nie umiałem mówić po angielsku, pomachałem tylko, powiedziałem "OK, OK", i dalej rzucałem. Po 20 minutach samochód przyjechał ponownie i trochę mi się oberwało, że jeszcze jestem na boisku. Ale to wszytko po to, aby chronić ludzi, aby nic im się nie stało.
Od razu planowałeś dłuższy pobyt w USA, czy dopiero na miejscu tak Ci się spodobało?
- Decyzja, która miała wpływ na mój wyjazd do USA na stałe... będąc już w Szkole Sportowej w Warce, wyjechałem na wakacje do USA, gdzie poznałem trenera szkoły średniej, który jest dziś moim najlepszym przyjacielem, mam z nim stały kontakt. Zaczęło się od tego, że grając na asfaltowych boiskach poznałem kolegę, który był Polakiem urodzonym w Stanach, i pewnego razu zapytał mnie, czy nie chciałbym zagrać w lidze letniej z innymi zawodnikami ze szkoły średniej. Z chęcią na to przystałem. Poszedłem na salę, poznałem trenera, który zapytał mnie jak się nazywam. Na takie pytanie to jeszcze po angielsku odpowiedzieć potrafiłem. Na kolejne wzruszałem ramionami, bo nie wiedziałem o co mnie pyta. Trener zapytał, czy przychodzę do nich do szkoły. Wcześniej kolega uczulał mnie, żebym mówił, że idę do ich szkoły, bo inaczej nie mógłbym grać w tej lidze. Odpowiedziałem więc, zgodnie z podpowiedziami kolegi, że oczywiście, idę. Pamiętam tylko pytanie zdziwionego trenera: Jak chcesz iść do naszej szkoły, skoro nie mówisz po angielsku? Zagrałem z nimi pierwszy mecz, w którym wszedłem na ostatnie minuty. W lidze letniej rozgrzewka trwa tylko 3 minuty. W samym meczu nic nie pokazałem, bo trudno pokazać się w ciągu 60 sekund. Ale zostałem później na sali i zacząłem robić wsady, rzucać trójki - 10-12 pod rząd. Trener, który się temu przyglądał powiedział: Ty potrafisz grać. Kazał mi przyjść na kolejny mecz, zagrałem już prawie całe spotkanie i zdobyłem w nim dużo punktów. Od tego czasu przez całe wakacje spotykałem się i grałem z nimi w letnich ligach. W końcu jednak nadszedł czas wylotu do Polski. Spotkaliśmy się wieczorem na boisku, i wtedy trener powiedział do mnie: "Chciałbym, żebyś u nas został, pomogę ci ze szkołą i wszystkimi sprawami". Będąc w Warce, mając tam bardzo dobre warunki, uznałem, że w USA nie znając języka czułbym się niepewnie. Podziękowałem trenerowi za propozycję i powiedziałem, że będę wracał do Polski. Trener wtedy zaproponował, że zagramy 1x1 i jeśli wygram, to mogę wracać, a jeśli przegram, będę musiał zostać w Stanach. Trenera warunki fizyczne i wiekowe nie pozwoliły mu zdobyć punktu w tym meczu, wygrałem 11:0. Na koniec rozmowy, trener wiedząc, że słabo mówię po angielsku, próbował mnie jeszcze podejść mówiąc - jeżeli przegrasz to zostajesz, jeżeli wygrasz to też zostajesz. Zrozumiałem akurat co powiedział i nie zgodziłem się na to. Pożegnaliśmy się, wymieniliśmy się numerami i wróciłem do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, która była już w Kozienicach. Spędziłem tam 2-3 tygodnie, cały czas myśląc i rozmawiając z rodzicami o mojej decyzji. Po tym czasie postanowiłem polecieć do USA i rozpocząć nową przygodę z życiem i koszykówką.
Nie było problemów ze szkołą, skoro w USA trwał już rok szkolny?
- Przyleciałem miesiąc później do szkoły. Bardzo pomógł mi zarówno trener, jak i osoby tam obecne - ze wszystkimi papierami, by mimo opóźnienia można było rozpocząć naukę i móc nadrobić zaległości. Miałem dużo dodatkowych lekcji z angielskiego. Na szczęście poznałem w drużynie kolegę, Polaka - Rafała Gawrysia, który również bardzo dużo mi pomagał. Początki były ciężkie. Nie ukrywam, że po pierwszych tygodniach w Stanach, chciałem wrócić do kraju. Nie czułem się swobodnie, nie mogłem normalnie porozmawiać na wszystkie tematy, jak w Polsce. W USA byłem w trudnej sytuacji - niewiele potrafiłem powiedzieć, miałem problemy, by o coś zapytać. Pierwszego dnia w szkole, podjechał żółty autobus - jaki pewnie widziałeś na filmach amerykańskich. Wszedłem do niego, pokazałem kartkę, pojechałem do szkoły. Dostałem mapkę, gdzie znajduje się która klasa. Tam nie ma 5-10 minutowych przerw jak w Polsce, tylko minuta przerwy na przejście z jednej klasy do drugiej. Na początku gubiłem się. Po szkole natomiast, nie mogłem znaleźć mojego powrotnego autobusu, więc szedłem do domu 40 minut na piechotę. Później pomógł mi trener i zaczął wyjaśniać, jak i gdzie mam się poruszać, którym autobusem wracać itd. Poznałem drużynę z high-school i te osoby również starały mi się pomagać. Powoli wchodziłem w ten rytm życia. Przebywając cały czas z Amerykanami, dość szybko złapałem język. No i zaczęło mi się podobać. Podobało mi się też podejście trenera do treningów. Tam się gra cały czas, nie ma czegoś takiego, jak jeden mecz w tygodniu. Sezon trwa 3 miesiące, w tym czasie rozgrywa się 30-40 meczów. Kończy się sezon, jest tydzień przerwy i zaczyna się liga wiosenna, później letnia. W ciągu roku gra się około 100 meczów. To najlepszy sposób, żeby stawać się lepszym. Dzięki trenerowi poznałem wielu zawodników i trenerów z NBA. Następnie po przygodzie ze szkołą średnią, gdzie rozegrałem bardzo dobry sezon, odbyła się rekrutacja zespołów z college'u.
Powiedz jeszcze w jakim mieście uczyłeś się i mieszkałeś?
- W stanie Nowy Jork, wyspa nazywa się Long Island, miasto Lindenhurst. Zaczęła się rekrutacja do college'u. Wybrałem propozycję z University of Hartford. Jednak już na początku, jeszcze latem doznałem dość ciężkiej kontuzji. Później zmienił się trener drużyny. Pół roku nie grałem w kosza, tylko rehabilitowałem się. Wróciłem na pewien czas do domu, później do szkoły. Miałem doła, że nie mogłem wrócić szybko do formy. Skończyło się tak, że odszedłem z college'u. Nie wiedziałem, co robić dalej. Poszukałem pracy, ale nadal chciałem grać w koszykówkę. Wtedy odezwał się do mnie kolejny college, chcieli żebym przyjechał na testy. Pokazałem się z bardzo dobrej strony, podpisałem z nimi stypendium na 3 lata. Najtrudniejszy był pierwszy rok, podczas którego jeszcze dochodziłem do formy. Grałem bardzo mało - minutę, czy dwie w meczu, ale nie poddawałem się. Zostawałem po treningach, walczyłem mocno, aż w końcu dostałem szansę i stałem się podstawowym zawodnikiem drużyny, później jej kapitanem. Zawsze wierzyłem, że jak się będzie ciężko pracowało, to dostanie się swoją szansę.
Dlaczego w ogóle po dobrych występach w USA zdecydowałeś się na grę w polskiej lidze?
- Po college'u, napisałem do kilku zespołów. Przyleciałem do Polski trochę zawiedziony, bo inaczej to sobie wyobrażałem. Byłem wtedy w super formie, miałem nadzieję trenować z wieloma drużynami, a okazało się, że spędziłem dwa miesiące pomagając siostrze przy budowie domu. Może powinienem sam dzwonić do zespołów, a nie robić to przez kogoś? Po dwóch miesiącach odezwała się do mnie Spójnia, która miała wtedy bilans 0:6 i od tego zaczęła się moja przygoda w Polsce.
W jakim klubie występowałeś w NCAA?
- Po szkole średniej, trzy ostatnie lata grałem w drużynie Bryant Bulldogs. W pierwszym z tych trzech lat prawie nic nie grałem - to był właśnie ten pierwszy rok po kontuzji. Jak zespół przegrał 10 meczów z rzędu, trener wystawił mnie w końcu na dwie minuty, a ja zagrałem super. W kolejnym spotkaniu dostałem już 5 minut i trafiłem ostatni rzut, dający nam zwycięstwo. Od tamtej pory grałem już w pierwszej piątce, po 30-35 minut na mecz przez kolejne dwa lata. Odbudowałem się psychicznie i fizycznie. To dla młodszych i dla tych, którzy jeszcze nie dostali swojej szansy, takie przesłanie - trzeba czekać na swoją szansę i nie poddawać się!
Mając dobrą passę w NCAA, pojawiły się marzenia o występie w NBA?
- Marzenia o NBA miałem jak byłem w szkole średniej. Grałem przeciwko zawodnikom, którzy teraz są w NBA i naprawdę od nich nie odbiegałem. Grając w ligach letnich - jeszcze przed kontuzją, występowałem z takimi zawodnikami jak Kemba Walker, czy Danny Green i naprawdę nie odbiegałem od nich aż tak bardzo. Dziś wielu graczy, z którymi występowałem na parkiecie gra w NBA, czy Eurolidze. Udało mi się nawet reprezentować Amerykę w meczu z Chinami, jako wybrani zawodnicy Nowego Jorku. To było dla mnie duże wyróżnienie. Wtedy myślałem, że jest szansa zagrać w NBA, ale chyba moje myślenie zmieniło się przez kontuzję i tak wysoki cel musiałem odsunąć na bok. Swoje marzenia spełniałem później, grając najlepiej jak mogłem, może nie na takim poziomie jakbym chciał, ale do dziś z uśmiechem wychodzę na każdy kolejny mecz i chcę walczyć o zwycięstwa.
W Internecie jest trochę filmów z Twoimi akcjami z NCAA. Kto je publikował?
- To wrzucał asystent trenera z college'u.
To co rzuciło mi się w oczy, to fakt, że oddawałeś tam dużo celnych rzutów z 8-9 metra.
- To są wytrenowane rzuty. Jeżeli na treningach pokazywałem, że potrafię rzucać z daleka na wysokim procencie, trener nie miał nic przeciwko, żebym tak rzucał w meczach. Miałem zielone światło, żeby tak rzucać, po tym co prezentowałem na treningu. Jeżeli rzut jest wyuczony, powinien wpadać.
Zanim w końcu trafiłeś do Spójni - po wspomnianej przez Ciebie budowie domu, trenowałeś z Sokołem Łańcut.
- Tak było, po tych dwóch miesiącach kiedy budowałem dom u siostry. Dużo się nauczyłem na tematy budowlane, w tym budowania kominka (śmiech). Zostałem zaproszony na treningi przez trenera Kaszowskiego, który dał mi szansę. Na początku nie było mowy o żadnym kontrakcie, tylko możliwość wspólnych treningów. Trenowałem przez 2 tygodnie, bardzo mi się podobało, była super atmosfera, jednakże nie byłem przekonany co do swojego wyboru. Myślałem o powrocie do USA. Miałem wtedy dylemat - czy warto dalej grać w kosza, czy poszukać "normalnej" pracy. Wróciłem z Łańcuta i odezwała się Spójnia. Mój ówczesny agent powiedział, żebym tam spróbował, taka ostatnia szansa. Byłem testowany przez 2 tygodnie, podpisałem kontrakt i wydaje mi się, że pokazałem swoją wartość w lidze.
Po trzech latach przeniosłeś się ze Stargardu do Kołobrzegu - dlaczego doszło do tej zmiany?
- Mieliśmy słabszy sezon, w Spójni było dużo zmian. Sam miałem średni sezon i była cisza na rynku. Sam zacząłem pisać do zespołów I ligi, wpraszając się na treningi, żeby potrenować i pokazać się. Mimo to nie miałem żadnej propozycji. Nagle mój agent załatwił mi testy w Kołobrzegu. Czułem się mocny, przyjechałem na testy do Kotwicy, dobrze mi się grało. Trener Szczubiał dał mi szansę - grałem bardzo dobrze, po ok. 20 minut w meczu, ale szybko doznałem kontuzji, która wykluczyła mnie na 2-3 miesiące. W klubie pojawiły się problemy i trzeba było się ewakuować. Znalazłem wtedy miejsce w Krośnie.
W ostatniej chwili można powiedzieć.
- Właśnie tak, to był ostatni dzień okienka transferowego. Nie byłem jeszcze w formie, ale przyjęli mnie i poczekali aż doszedłem do swojej optymalnej dyspozycji. Dzięki temu, że później pokazałem się z dobrej strony, w Krośnie dostałem propozycję kontraktu na kolejny sezon.
Dlaczego w tych dwóch poprzednich sezonach nie udało się Wam awansować z Krosnem do ekstraklasy? Wiele mówiło się, że TBL to dla Krosna za wysokie progi i klub nie chciał awansu.
- Nie sądzę, żeby to zależało od ludzi z góry. Na boisku są zawodnicy. Każdy chciał wygrać i zrobić awans, dodać go do swojego CV. Nie wierzę, w to, żeby ktokolwiek podłożył się, by celowo przegrać mecz i nie wejść do finału. To przecież ma wpływ na kontrakt na kolejny sezon i świadomość innych drużyn - skoro wywalczyłeś awans, jesteś dobrym zawodnikiem. Wydaje mi się, że zabrakło nam - w pierwszym roku z Polfarmexem Kutno - sił, trochę szczęścia i skuteczności, a w zeszłym roku. Zabraklo nam mentalnosci zwyciezcy. Myślę, że prowadząc z Sokołem w półfinale 2:0, chyba zbyt wcześnie zaczęliśmy świętować awans i to nas zgubiło. W kolejnych meczach Sokół bardziej walczył o każdą piłkę od nas. To była przykra historia i mieliśmy kilka nieprzespanych nocy po tym przegranym półfinale. To gryzie mnie do dziś, że mając taką zaliczkę po dwóch wyjazdowych meczach, nie zrobiliśmy awansu. Po takim sezonie, chciałem znaleźć się w zespole walczącym o awans od samego początku. Hasło Legii "Operacja awans" bardzo mi się spodobało i skontaktowałem się z warszawskim klubem, by pomóc im w dążeniu do tego celu.
Dzisiaj nie żałujesz tej decyzji? W końcu Krosno jest wyżej w tabeli i na razie zdecydowanie najlepiej grają w lidze. Oczywiście, nie jest powiedziane, że to oni awansują, bo może skończyć się tak jak przed rokiem.
- Nie żałuję. Na pewno miło wspominam czas spędzony w Krośnie, bardzo mi się tam podobało. Chciałem spróbować czegoś innego. Na pewno nazwa "Legia" przyciąga. Sam zresztą byłem fanem Legii od małego, co było czymś normalnym, wychowując się w Łomży. Marka tego klubu robi swoje. Mimo, że jesteśmy na trzecim miejscu, to czuję że nasz zespół nie odbiega zbytnio od drużyn z miejsc 1-2 i awans jest w naszym zasięgu. Możemy sprawić niespodziankę.
Pierwsza liga jest według Ciebie bardziej wyrównana niż rok wcześniej, kiedy awans wywalczyła Stal Ostrów? Obecnie trzy pierwsze drużyny chyba jednak bardziej odstają od reszty stawki.
- Myślę, że do walki o awans włączy się również GKS Tychy, który gra naprawdę dobrze. Liga jest bardziej wyrównana, bo zespoły z dołu tabeli potrafią sprawiać niespodzianki i wygrywać z czołówką. Wystarczy przypomnieć wygraną Nysy Kłodzko z Sokołem, czy wygraną Śląska z nami. Czuję, że w pierwszej lidze jest wielu zawodników, którzy jeśli otrzymaliby szansę, pokazaliby się z dobrej strony w ekstraklasie. Większość polskich zawodników w TBL jest od pewnych ról. Atak napędzają tam zawodnicy amerykańscy. Aby zawodnik z I ligi pełnił podobną rolę w ekstraklasie, najpierw musi dostać szansę.
Krosno nie próbowało zatrzymać Cię w swoim zespole? Zmian kadrowych w klubie było raczej niewiele.
- Rozmawialiśmy na ten temat, miałem bardzo dobrą ofertę. Jednak po rozmowie z moją narzeczoną i agentem, podczas której analizowaliśmy plusy i minusy, uznaliśmy że więcej plusów jest przy przenosinach do Legii.
Więcej samolotów do USA.
- Łatwy dostęp do Stanów, blisko do Łomży.. Nie ukrywam też, że niemały wpływ na moją decyzję miał fakt gry w jednym klubie z Łukaszem Wilczkiem, z którym graliśmy razem od czwartej klasy podstawówki. Do dziś mam video z naszych występów w 4-5 klasie szkoły podstawowej. Znam jego grę, jestem zawodnikiem, który mniej gra na koźle, raczej na "odrzutce". Jeśli jest potrzeba, to oczywiście "spenetruję". Łukasz jest świetnym rozgrywającym, dużo widzi i wiedziałem, że nasza współpraca będzie działała. Chciałem wreszcie wywalczyć wymarzony awans.
Odnośnie ekstraklasy, wydaje się że z rozgrywających w I lidze, i Łukasz Wilczek i Łukasz Pacocha, spokojnie powinni sobie poradzić w TBL.
- Zgadzam się z tym. Pacocha będąc w Koszalinie nie dostał swojej szansy. Zagrał ze dwa mecze, w których grał bardzo dobrze, rzucając ok. 20 punktów. "Wilku" też by sobie poradził, ale wszystko rozbija się o to, by dać szansę zawodnikowi. Obecnie na pozycjach 1-2-3 w naszej ekstaklasie, wygląda tak, że albo jesteś kadrowiczem, albo obcokrajowcem.
Z numerem 44 grałeś już w NCAA, rozumiem, że to nie przypadek, że również z tym numerem grasz w Legii.
- Będąc młodym zawodnikiem grałem z numerem 8, a to dlatego, że pierwszy plakat, jaki dostałem od brata ciotecznego (Marcina Chojnowskiego) był ze Scottim Pippenem z Barcelony, z numerem 8 właśnie. Wtedy pomyślałem, że w przyszłości sam będę grał z tym numerem. W szkole średniej i college'u, numery takie jak 7-8 są zabronione, żeby nie myliło się z 43 i łatwiej było je pokazywać. Myślałem więc, jak tu zrobić ósemkę, a akurat wolny był numer 44. Jak wiadomo, 4+4 to osiem i tak już zostało. Z takim numerem występuję też w Polsce, na cześć mojego rozpoczęcia poważnej przygody z koszykówką.
Scottie Pippen jest Twoim ulubionym koszykarzem?
- Nie, zawsze byłem fanem Kobe Bryanta, jego pracy, etyki. Miałem okazję rozmawiać na temat jego ciężkiej pracy z trenerem, który był asystentem w Lakersach. To są przygody, o których można słuchać i opowiadać z podziwem, jak Kobe pracował po 6-8 godzin dziennie w okresie przygotowawczym. Szanuję też Chrisa Mullin, Billa Bradleya z Knicksów. To zawodnicy, których kiedyś podpatrywałem. Dziś też oglądam i staram się wyciągać dla siebie co najlepsze. Gra bez piłki Hamiltona z Pistons była wspaniała.
Obecnie bardziej śledzisz rozgrywki NBA, czy ligę polską?
- I to, i to. Codziennie rano jem śniadanie, piję herbatę i sprawdzam wyniki NBA, oglądam najlepsze akcje. To rutyna, która nie zmienia się od wielu lat. Sprawdzam oczywiście wyniki w polskiej lidze, bo mam tu wielu znajomych. Śledzę również koszykówkę uniwersytecką, wyniki swojej drużyny z Bryant. Jestem cały czas w kontakcie z ich trenerem. Koszykówka to pasja i to nie jest tylko tymczasowe i to będzie ze mną na całe życie. Nawet jak skończę karierę, pewnie będę chciał robić coś związanego z tą dyscypliną.
W Polsce, czy USA?
- Nie wiem, ale myślę, że skończy się to w Stanach. Tam jest większa szansa dla trenerów, choćby pokazania swojego doświadczenia w college'u. Tam spędziłem najlepsze lata mojego życia. Tam mieszkamy z narzeczoną, tam są nasze rodziny. Tam widzimy swoją przyszłość, chcemy żeby tam wychowały się nasze dzieci, ale różne historie może napisać życie.
Planujecie już potomstwo?
- Nie, na razie planujemy ślub. Zobaczymy jeszcze jak potoczy się moja koszykarska kariera. Wtedy będzie można planować rodzinę. Jestem osobą, która woli wszystko zaplanować na spokojnie, będę chciał osiąść w jednym miejscu, bez ciągłych przeprowadzek. Wtedy dziecko będzie miało lepszy komfort życia.
Jeśli wywalczysz awans z Legią, zostaniesz w Warszawie?
- Oczywiście, po wywalczeniu awansu na pewno chciałbym tu zostać na kolejny sezon. Tu wszystko jest na wysokim poziomie, na nic nie mogę narzekać. Organizacyjnie i marketingowo wszystko jest OK, poznałem bardzo fajnych ludzi. To miasto sprzyja rozwojowi koszykówki.
A nie przytłacza Cię trochę, bo wiadomo że to zdecydowanie większe miasto od Łomży, Stargardu, czy Krosna.
- Może na początku miałem problemy, bo faktycznie do tej pory grałem w małych miasteczkach. Musiałam poznać trochę miasto, poświęcić więcej czasu na dojazdy, bo nie da się ukryć, że to zajmuje więcej czasu niż z mniejszych miejscowościach. Przyzwyczaiłem się już. Do wszystkiego w końcu można się przyzwyczaić, nauczyć. Warszawa bardzo mi się podoba, chciałbym w tym mieście wywalczyć awans do ekstraklasy i pokazać się jeszcze raz w TBL - że potrafię grać na tym poziomie.
Który trener miał na Ciebie największy wpływ?
- Myślę, że było kilku trenerów, którzy mieli wpływ na różnych etapach mojej koszykarskiej przygody. W mini koszykówce - Edward Traskowski, który nauczył mnie etyki koszykówki, miłości do tego sportu. Miał wielki wpływ na moje pierwsze koszykarskie kroki. Niesamowity człowiek. Będąc w 4-5 klasie podstawówki, mieliśmy jeden z najlepszych zespołów, może nawet w Europie. Mieliśmy 12-14 godzin WF-u w tygodniu, później zostawaliśmy po szkole. Mama robiła mi po 6 kanapek do szkoły, bym przez cały dzień nie był głodny. Zdarzało się, że czasem braliśmy do plecaka piłkę do kosza i szliśmy na boisko, zamiast do szkoły. Następny etap to szkoła średnia i trener John Albano, człowiek który z olbrzymią wiedzą, nie znam drugiej osoby, która tak kocha i poświęca się koszykówce do dziś. Pozwolił mi stać się lepszym mentalnie i fizycznie. Jak chciałem rzucać i nie mogłem w nocy spać, nie było dla niego problemu - zawsze znalazł czas. Zawsze też mogłem mu ufać i do dziś jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Po przyjeździe do Polski ważny w mojej karierze był także trener Aleksandrowicz. Dał mi szansę, pomógł mi stać się lepszym obrońcą i miał wpływ na mój charakter na boisku, to też w dużej mierze jego zasługa.
To co różni koszykarsko Polskę od USA, to również do sal - tam jak wspominałeś, może wejść każdy, zaś w Polsce - jak jest wiemy wszyscy.
- To co działo się w latach 90-tych i teraz, to inne podejście młodzieży do koszykówki. Kiedyś trudno było się dostać na boisko, nawet jak było już zupełnie ciemno. Dzieciaki biły się między sobą, żeby wejść na boisko i pograć. Dziś nie ma chłopców grających godzinami przy 35-stopniowym upale. Różnica między polską koszykówką a amerykańską jest taka, że w Stanach zawodnicy w liceum grają po 100 meczów rocznie. Tam nie ma przerw, ciągłego odpoczynku. Tam się gra zarówno na asfalcie, jak i w sali. Jest też wielu indywidualnych trenerów, którzy szkolą zawodników NBA, NCAA, czy Euroligi - oni trenują dodatkowo, żeby stać się lepszymi. Pracowałem w wakacje po to, by gromadzić pieniądze, po 20-50 dolarów, by brać udział w lidze letniej, żeby grać i podnosić swoje umiejętności. W USA są kliniki koszykarskie, gdzie pojawiają się trenerzy z NBA, NCAA - to jest dla nich pasja, całe życie. Mogą spać w samochodach, ale później cały dzień spędzają na sali. Zdaję sobie sprawę z tego, że polska koszykówka nie jest jeszcze na aż tak wysokim poziomie i trenerzy muszą dorabiać w inny sposób. To też jest nasz problem - nasi trenerzy często nie mogą sobie na to pozwolić, by się doskonalić, stawać jeszcze lepszymi szkoleniowcami, bo to nie zapewni im utrzymania rodziny. W Polsce cały czas brakuje szkolenia dla młodzieży, która nie jest w kadrze. Oni zbyt wcześnie kończą sezon i przez to wiele tracą. Nie mają dojścia do sali, na zewnątrz nie da się grać ze względu na pogodę i koło się zamyka.
Mówiłeś, że w NBA jest ciągłe dążenie do podnoszenia swoich umiejętności. Tego brakuje chyba w świadomości większości polskich zawodników - radość po tym, jak dostanie się dzień odpoczynku...
- Najlepsi zawodnicy NBA, jak Kobe Bryant, czy Danny Green, robią sobie 2-3 tygodni przerwy po sezonie, po to by ciało zregenerowało się, po długim sezonie, w którym zawodnicy rozgrywają 80 meczów, nie 40 jak w Europie. Zaczyna się od boksowania, później większa intensywność, rzuty. Tam zawodnicy z roku na rok płacą coraz większe pieniądze po to, by stawali się lepszymi. W NBA wszyscy wiedzą, że jeśli stoisz w miejscu, to za rok przyjdą młodsi, perspektywniczni z college'u, którzy ich
wygryzą. Przygotowania trwają dwa miesiące. Danny mówił, że zaczyna od boksu, potem biega, gierki, liga letnia i jest gotowy do sezonu. Właściwie nie ma czegoś takiego jak odpoczynek. Podobnie jest o Kobe Bryanta, o czym mówił mi Steve Clifford z Charlotte Hornets. Gdy był asystentem, musiał wstawać o 5 rano, by trenować z Kobe'm. On dwie godziny rzucał, kolejne dwie godziny spędzał na siłowni, a kolejne dwie godziny na rozciąganiu, czy polepszaniu swojego pierwszego kroku, czy oglądając video - co musi poprawić. 6 godzin dziennie pracował nad sobą, i tak 7 dni w tygodniu. Coach Clifford mówił, że to niesamowite, jak on podchodził do tych codziennych zajęć i tak było przez 20 sezonów! Obecnie trwa ostatni sezon Kobe Bryanta w NBA i jemu należy się szacunek. Ma 5 pierścieni. Jak ktoś powie, że Le Bron jest lepszy od Bryanta, to nie wie kim był i jest Kobe Brynant.
Lepszy to był tylko Michael Jordan.
- To może być chyba jedyne porównanie. Michael też był wielkim zawodnikiem, bardzo ciężko pracującym. Jeżeli ktoś czyta książki, to wie, że po sezonie, w którym przegrali z Detroit Pistons, wybudował w swoim domu salę i siłownię po to, by się wzmocnili i rywale nie bili ich tak jak w play-offach. I do tego, każdy na te zajęcia musiał przychodzić do niego do domu. To jest niesamowite. Jak ktoś nie pojawił się, Jordan potrafił uderzyć go na treningu.
Będąc w Polsce w trakcie sezonu, raczej nie masz okazji bywać na meczach NBA?
- Nie, ale będąc w Stanach, ale w przeszłości jak byłem na miejscu i miałem możliwość iść, to bywałem na play-offach. To niesamowite widowisko, powiedziałbym że dla fanów koszykówki marketingu. Tam 3/4 ludzi zna się na koszykówce, a ci, którzy znają się mniej, przychodzą po prostu na wielki "show", by zobaczyć, jak niesamowitą radość przynosi ta gra dla wielu ludzi.
Nie ma problemów, żeby dostać bilety na NBA?
- Nie ma problemu, ja nigdy nie miałem. Na pewno problemem jest zakup wejściówek na finały play-off. W tym przypadku trzeba kupować ze sporym wyprzedzeniem, nawet nie wiedząc, kto w tym finale zagra. Bilety kosztują wtedy naprawdę olbrzymie pieniądze, ale schodzą jak świeże bułeczki. Dla wielu osób to wydarzenie życia. Kiedyś chciałbym zorganizować coś takiego, żeby zabrać zawodników z Polski, którzy mają pasję i chęć zobaczenia meczu na najwyższym poziomie w NBA, by zorganizować spotkanie z nimi. Nie wiem, czy to się uda, ale zakładam, że chętnych by nie brakowało. Mam wiele pomysłów, ale nie zawsze wszystko ode mnie zależy. Może kiedyś to wypali i zorganizuję taki wyjazd. Dla zawodnika z polskiej ligi, trening z graczami NBA, szansa gry w letniej lidze, zobaczenie na żywo ich podejścia do każdych zajęć,
to życiowa szansa.
Raczej chętnych by nie brakowało. Jak rodzice mają pieniądze, to chętnie pomogą dzieciom w realizacji marzeń.
- Według mnie to mogłoby być finansowane nie tylko z pieniędzy rodziców. Dołożyć może i państwo, czyli np. Ministerstwo Sportu, i Polski Związek Koszykówki.
Obecnie w I lidze nie może grać żaden zawodnik z zagraniczny, tymczasem w TBL nie ma ograniczeń. Uważasz, że to dobry pomysł? Później klub, który awansuje do ekstraklasy, kontraktuje naprędce kilku zagranicznych graczy, a mógłby ich przecież mieć wcześniej, bez "strzałów w ciemno" i na szybko.
- Jestem za tym, żeby w pierwszej lidze mógł występować jeden zawodnik zagraniczny. Ale również w ekstraklasie, nie powinno być żadnych ograniczeń dla zawodników polskich, czy amerykańskich. To jest ciężka praca o swoje minuty. Przecież w USA jak przyjeżdża Polak, nikt nie da mu za darmo minut - trzeba to sobie wywalczyć na treningach. Tak powinno być również w Polsce.
Ulubione hobby poza koszykówką?
- Łowienie ryb, kocham to!
Skąd to się wzięło?
- To zaszczepił we mnie szwagier Tomasz. Pojechaliśmy na wakacje, rzuciłem parę razy, złowiłem rybę... Zobaczyłem, że to jest bardzo odstresowującym zajęciem.
Wolisz łowić z łódki, czy z lądu?
- Z lądu. To jest niesamowity sposób na koncentrację. Trzeba myśleć w danym momencie tylko o tym, a wszystkie problemy, jakie masz - odchodzą. Jak złapiesz rybę i jeszcze nie wiesz co to jest, to jak w koszykówce - trzeba walczyć. W Polsce kocham jeziora, czy rzeki, gdzie można powędkować. W USA, jak mam okazję jechać na Florydę, to na pewno łowienie rekinów jest super. To jest dopiero adrenalina!
Złowiłeś kiedyś rekina?
- Miałem okazję dwukrotnie być na łowieniu rekina, na razie go nie złapałem, jedynie walczyłem z nim. Urwał mi się dwukrotnie. Z większych ryb, łapałem takie mające po 20-30 kilogramów. Do dzisiaj wspominam tę walkę z rekinem, bo była niesamowita. Kolega obok mnie złapał rekina, ale wtedy było takie prawo, że mógł go jedynie wyjąć, zważyć i z powrotem rzucić do wody.
Spinning, czy spławik?
- Spławik, gruntówka. I na kukurydzę.
Największa ryba jaką złowiłeś?
- To było dwa lata temu jak byłem w Krośnie. Z Darkiem Wyką z rana, jak mieliśmy chwilę czasu lubiliśmy skoczyć na ryby i złapałem amura, tak około 8-10 kilogramów. To na razie mój największy sukces wędkarski. Chociaż już przy brzegu zerwał mi się.
To zaliczony, czy nie?
- Myślę, że zaliczony. Był już przy samym brzegu, zwyczajnie zapomniałem podbieraka. Był tak wielki, że urwał się - żyłka pękła.
Będąc w Warszawie miałeś okazję już wędkować?
- Byłem z kolegą na Wiśle, ale akurat był bardzo niski poziom wody i złapałem jedynie małe 5-7 centymetrowe uklejki.
W Pomiechówku podczas obozu nie wędkowałeś?
- W Pomiechówku woda jest zbyt płytka.
Ale niedaleko jest fajny staw Okoń, parę minut drogi.
- A to nie wiedziałem, jeśli będę jeszcze w tej drużynie, to na kolejny obóz wędkę wezmę ze sobą. Na obóz - wędka i buty do koszykówki, czyli najważniejszy zestaw do wzięcia na przedsezonowe zgrupowanie.
Rozmawiał Marcin Bodziachowski
Tabela EBL | ||||||
---|---|---|---|---|---|---|
Drużyna | Mecze | Punkty | ||||
1. | Trefl Sopot | 0 | 0 | |||
2. | Legia Warszawa | 0 | 0 | |||
3. | Anwil Włocławek | 0 | 0 | |||
4. | King Szczecin | 0 | 0 | |||
5. | Arged BM Stal Ostrów Wlkp. | 0 | 0 | |||
6. | Polski Cukier Start Lublin | 0 | 0 | |||
pełna tabela |